Bo większość Amerykanów nie interesuje się prawyborami, żyją swoim życiem i uważają, że to, kto rezyduje w Białym Domu, nie ma wpływu na ich życie. Dopiero na początku września odkrywają, że są jacyś kandydaci, którym należy się przyjrzeć bliżej. Do tego momentu Trump oczywiście zmieni styl prowadzenia kampanii, złagodnieje. Ale mimo wszystko dziesiątkom milionów Amerykanów zostanie przypomniane, jakie bzdury mówił wcześniej. I na tym wygra Hillary Clinton.
Nominacja Trumpa okaże się w takim przypadku tylko nieszczęśliwym epizodem dla republikanów czy raczej będzie miała głębokie konsekwencje dla tej partii?
Republikanie przeżywają niezwykle głęboki kryzys, który może się zakończyć trwałym podziałem partii. W Stanach Zjednoczonych żywotność ugrupowań politycznych jest bardzo długa, ale przecież żyjemy w kraju, który jest zupełnie inny niż 50 czy 100 lat temu, gdy te partie się kształtowały. Sukces Trumpa spowodował, że republikanie muszą na nowo przemyśleć dwie fundamentalne rzeczy. Po pierwsze, czym jest ta siła polityczna. Przez wiele lat trwała tu licytacja, kto jest bardziej radykalny, to był ostry skręt na prawo. W tym kierunku szedł establishment republikański, aby utrzymać się u władzy. Aż w końcu stracił nad tym procesem kontrolę, został przelicytowany przez Trumpa. To musi się skończyć. Po wtóre, republikanie będą musieli na nowo przemyśleć sposób, w jaki są desygnowani w prawyborach kandydaci na prezydentów. Dziś w tym procesie bierze udział mniejszość Amerykanów, za to najbardziej radykalnych. To stawia później większość społeczeństwa przed wyborem, którego nie może zaakceptować. Bo przecież Trump to nie jest polityk z jakimiś konkretny poglądami, tylko raczej zjawisko estetyczne, dzieło sztuki, a nie polityki. Z tym też trzeba skończyć.
Za Baracka Obamy Ameryka była słaba, wycofała się z Bliskiego Wschodu, Europy Wschodniej. Hillary Clinton jako prezydent to zmieni?
Europejczycy przeceniają rolę prezydentów. Oni tak naprawdę mają mocno ograniczoną władzę przez Kongres, Sąd Najwyższy. A także sytuację międzynarodową. George W. Bush zaangażował się na świecie nie dlatego, że tego chciał, tylko dlatego, że musiał zareagować na zamachy 11 września. Z kolei Obama wycofał nasze wojska z Iraku i Afganistanu, bo Amerykanie zrozumieli, że o ile mogą pokonać każdą armię świata, o tyle już okupacja danego kraju jest o wiele trudniejsza, bardziej kosztowna, z naszej perspektywy nie ma sensu. Z Clinton będzie tak samo. Swoją politykę zagraniczną będzie dostosowywać z jednej strony do oczekiwań amerykańskiego społeczeństwa, a z drugiej do sytuacji międzynarodowej. Jeśli Putin będzie nadal zagrażał Europie, Ameryka zareaguje. No i jeszcze jedna rzecz: jak każdy prezydent Clinton będzie musiała brać pod uwagę wybory do Kongresu, które mamy co dwa lata. Bo jeśli tak jak za Obamy demokraci stracą tu większość, prezydent zasadniczo straci możliwości efektywnego działania.
—rozmawiał Jędrzej Bielecki