Andrew Marr najwyraźniej wybił Theresę May z równowagi. – Czy wie pani, że gdybym też czekał kilka godzin w karetce na przyjęcie do szpitala, dzisiaj nie rozmawialibyśmy tutaj? – spytał w tym tygodniu panią premier najbardziej znany dziennikarz BBC, który w 2013 r. przeszedł zawał serca.
– Nikt nie jest doskonały – odpowiedziała szefowa brytyjskiego rządu, najwyraźniej nie znajdując lepszego wytłumaczenia.
Na ostatniej prostej przed referendum w czerwcu 2016 r. po Wielkiej Brytanii jeździły autobusy z napisem „350 mln funtów tygodniowo". Taką kwotą można będzie, jak uważał lider zwolenników brexitu Boris Johnson, zasilić brytyjski system ubezpieczeń zdrowotnych (NHS) dzięki oszczędności na składce do budżetu Unii.
– Nie pamiętam większej głupoty – mówił niedawno w wywiadzie dla „Rz" Kenneth Clarke, lider proeuropejskiej frakcji torysów z najdłuższym stażem deputowany Izby Gmin.
I rzeczywiście, tej zimy brytyjskie szpitale nie tylko nie stanęły na nogi ale przeżywają największy kryzys od dziesięcioleci. Z powodu epidemii grypy w tygodniu poprzedzającym Boże Narodzenie 16,9 tys. pacjentów musiało czekać w karetkach na przyjęcie z powodu braku miejsc w szpitalach, z czego 4,7 tys. ponad godzinę. Zgodnie z brytyjskimi regulacjami w placówkach służby zdrowia nie więcej niż 85 proc. łóżek powinno być zajętych. Reszta ma czekać na nagłe przypadki. Jednak ten wskaźnik skoczył na przełomie poprzedniego i obecnego roku do 98–99 proc., a nieraz i dobił do 100 proc. Rząd w tej sytuacji wydał nakaz odłożenia o miesiąc wszystkich operacji, które nie są natychmiast niezbędne.