"Rzeczpospolita" przeprowadziła rozmowę o sytuacji w Azji Wschodniej z prof. Kuni Miyake, który jest dyrektorem w prestiżowym japońskim think tanku The Canon Institute for Global Studies i kieruje japońskim Instytutem Polityki Zagranicznej.
Czy Kim Dzong Un jest gotów pójść na wojnę?
Kuni Miyake: Nie sądzę. Bo Koreańczycy z północy nie mogą wygrać, nawet jeżeli zaatakowaliby bronią nuklearną. Nie są samobójcami. Wszystko by stracili. Na dodatek Chińczycy nie zamierzają się pozbyć KRLD., a wojna doprowadziłaby do zjednoczenia Korei pod przywództwem południa. Korea Południowa zaś to państwo demokratyczne, z gospodarką wolnorynkową z wojskami USA stacjonującymi na swoim terytorium. Potencjalnie antychińskie i zdolne do posiadania broni jądrowej. Chiny miałyby bezpośrednią granicę z takim krajem, to dla nich koszmar. Pekin zawsze sprzeciwia się efektywnym sankcjom na Pjongjang. Nie ufają sobie wzajem, nienawidzą się – ale to nie jest istota problemu. Najważniejsze jest, że Chiny chcą mieć nadal bufor w postaci Korei Północnej przed amerykańskim wojskami w Korei Południowej. KRLD jest tego świadoma i z tego korzysta, by przetrwać. To zaś oznacza, że Kim jest przewidywalny.
Na czym zależy przeprowadzającemu próby z bronią jądrową Kimowi?
On chce przetrwać. Fizycznie. A najlepszy sposób to mieć broń jądrową. Saddam został zniszczony, bo jej nie miał. Kaddafi przepadł, bo przestał rozwijać broń nuklearną. Północni Koreańczycy wierzą, że ta broń gwarantuje im, że Amerykanie nie zaatakują. Wiedzą, że nuklearne odstraszanie działa, dlatego są przewidywalni.