A początek tych rozgrywek był przecież jak marzenie. W Pesaro, podczas pierwszego turnieju eliminacyjnego, Polacy wygrali z Brazylią i Włochami, mistrzem i wicemistrzem olimpijskim. Zapanowały euforyczne nastroje i choć szybko wiadro zimnej wody na rozpalone głowy wylali w trzecim spotkaniu Irańczycy, wciąż wydawało się, że awans do Final Six jest realny.
Dziś już wiemy, że w najbardziej polskim mieście w Brazylii, jakim jest Kurytyba, naszych siatkarzy zabraknie. Zadecydowała o tym porażka w ostatnim meczu fazy grupowej z Amerykanami 1:3. W łódzkiej Atlas Arenie ważne było tylko zwycięstwo, nie jego rozmiary, ale i tego celu nie udało się osiągnąć. Polacy zagrali słabo, choć może nie aż tak źle, jak w piątek z Rosją w katowickim Spodku (0:3).
– Mamy problem z atakiem, musimy nad tym ciężko pracować – mówił po przegranej z Amerykanami De Giorgi, który bardzo liczył, że występy w Kurytybie pozwolą lepiej przygotować się do mistrzostw Europy, które na przełomie sierpnia i września rozegrane zostaną w naszym kraju.
Niestety, polski zespół grał w tegorocznej LŚ w kratkę. Problemy zaczęły się jeszcze w Pesaro, we wspomnianym już meczu z Iranem. Później była Warna i kolejne dwie porażki: z Brazylią i Bułgarią. Ta druga o tyle przykra, że Bułgarzy byli do ogrania. Zresztą podobnie jak Polacy i cztery inne drużyny (Belgia, Iran, Argentyna, Włochy) nie zakwalifikowali się do finałowego turnieju Ligi Światowej. Tyle że Włosi taki scenariusz założyli z góry, dając odpocząć najlepszym zawodnikom.
Dziś De Giorgi czegokolwiek się dotknie, ma problem. Gdy spada skuteczność Dawida Konarskiego, naszego pierwszego atakującego, to na dobrą sprawę nie ma go kto zastąpić, bo mierzący 208 cm leworęczny Maciej Muzaj nie radzi sobie z rolą zmiennika, a Łukasz Kaczmarek, trzeci z powołanych do reprezentacji na tej pozycji, na razie czeka na swoją szansę.