Tak się złożyło, że po dłuższej przerwie byłem w warszawskich sądach na Lesznie, gdzie przez wiele lat chodziłem od sali do sali jako dyżurny dziennikarz. Choć gmach ten nieco stracił z dostojności przedwojennej architektury, wiele zostało z czasu sprzed 30 czy 20 lat. W szczególności sporo ciepła na jego korytarzach, a nawet w salach rozpraw.
Sędzia Joanna Bitner, która za chwilę miała ogłosić orzeczenie w sprawie posiadaczy volkswagenów z wadliwą instalacją spalinową (zresztą niekorzystnego dla nich), uśmiechnięta powiedziała dzień dobry czekającym na werdykt już na korytarzu. Tak samo przechodzący tym samym korytarzem od lat Marek Celej, znany sędzia karny. To jasny dowód, że sądy to nie tylko budynki, prawo i procedury, ale także ludzie, zwłaszcza sędziowie.
A są, jak widać, sędziowie nieprzestraszeni liczną widownią, kamerami i dziennikarzami – mimo wojny o sądy. Co ma jednak robić w tej gorącej atmosferze sędzia z Miechowa, Płońska czy Łomży?
Jestem pewien, że większość z dziesięciu tysięcy polskich sędziów nie potrzebuje mojej rady w tym względzie, wymierza wyroki sprawiedliwie. Pracują jak rybacy na Morzu Koralowym w czasie drugiej wojny światowej, którzy nie zaprzestali połowu mimo przelatujących nad ich głowami pocisków. Tak samo większość sędziów zapewne wykonuje codzienną pracę, jak potrafi najlepiej. Zresztą cóż mieliby robić innego: demonstrować, że reformy są niepotrzebne, albo że powinny być inne? Obie strony sporu już to wszystko powiedziały. Czas już tylko na sensowne zmiany. Czas najwyższy.
Ale reformy i wojna o nie może jeszcze potrwać. Ta milcząca w tym sporze rzesza sędziów o tym wie. Ma wydawać sprawiedliwe wyroki, niezależnie od przepracowania. Sędziowie są bowiem potrzebni konkretnym ludziom i społeczeństwu tak jak lekarze, a sprawiedliwość – jak skuteczne lekarstwo. Rozgrywająca się nad sądami bitwa nie może ich odrywać od obowiązków.