Prezydent Andrzej Duda stoi w tej chwili przed najważniejszą chyba decyzją w swej politycznej karierze. Na jego biurku leżą trzy ustawy dokonujące rewolucji w polskim sądownictwie.

Zmiany w działaniu sądów są potrzebne. Platforma Obywatelska, która nie dokonała głębokich reform w tej dziedzinie przez osiem lat swoich rządów, nie jest bardzo wiarygodnym obrońcą w tej sprawie, ponieważ broniąc status quo, broni również różnych patologii, które niestety dotykały władzy sądowniczej. Ale przegłosowane przez PiS zmiany nie wyrugują patologii. Zakończenie kadencji w Krajowej Radzie Sądownictwa czy Sądzie Najwyższym być może da wielu osobom poszkodowanym przez wymiar sprawiedliwości poczucie satysfakcji z dokonanej zemsty, lecz naruszy zasadę niezależności władzy sądowniczej. Odtąd bowiem każda większość parlamentarna będzie wygaszać kadencje najważniejszych sędziów, usiłując przejąć wymiar sprawiedliwości, tak jak przejmuje się administrację, spółki czy media. To niebezpieczny precedens.

Wbrew rządowej narracji przegłosowane zamiany nie przybliżają nas do standardów zachodnich ani nie kończą postkomunizmu. Koniec postkomunizmu przeprowadzany rękoma PRL-owskiego prokuratora, byłego członka PZPR, to jedna z największych propagandowych bzdur, jakimi od lat karmiono Polaków. Sygnały z Europy i USA w sprawie tej ustawy nie pozostawiają złudzenia, że cywilizowany świat rewolucję w sądownictwie proponowaną nam przez PiS uważa za cios w demokrację. Polacy nie są tak niemądrzy, by wierzyć, że za tą krytyką stoją wyłącznie zdrajcy i ubecy w Waszyngtonie, Londynie czy stolicach państw Unii Europejskiej. Zresztą fetując ostatnio przyjazd Donalda Trumpa rząd wpadł we własną propagandową pułapkę. Nie można bowiem na jednym wdechu przekonywać, że to dobrze, że to wielki sukces, że amerykański prezydent poparł PiS oraz równocześnie twierdzić, że krytyka zmian w sądownictwie płynąca z USA nie ma żadnego znaczenia.

Innym zaskakującym zjawiskiem jest głęboka pogarda obozu dobrej zmiany wobec tysięcy ludzi, którzy od ponad tygodnia protestują na ulicach polskich miast. Antypolityczny i trochę imprezowy charakter tego protestu młodzieży musiał bardzo przestraszyć władze, skoro sięgają do tak absurdalnego twierdzenia, że na ulice wychodzą nic nierozumiejący ludzie zmanipulowani przez sowicie opłacanych prowokatorów posługujących się metodą astroturfingu, czyli sztucznego kreowania rzekomo spontanicznych protestów w celu zdestabilizowania sytuacji w Polsce.

Dlatego Andrzej Duda musi mieć olbrzymi dylemat. Z jednej strony rewolucyjny zapał partii rządzącej, z której się wywodzi, z drugiej protesty na ulicach i krytyka płynąca z zagranicy. Zarówno podpisanie przesłanych przez Sejm ustaw, jak i ich zawetowanie będą drogą w jedną stronę, staną się politycznym Rubikonem. Prezydent albo wybierze lojalność wobec partii i rozczaruje wszystkich przeciwników reformy, albo też wypowie posłuszeństwo partii, lecz i tak nie stanie się ulubieńcem antypisowskiego świata. Miejmy nadzieję, że Andrzej Duda, podejmując decyzję nie będzie się kierował swoją karierą, tym, co pomyśli PiS czy opozycja, lecz przede wszystkim interesem Polski. Od decyzji nie ucieknie, jest głową państwa, nie zaś niczyim popychadłem. Zegar tyka.