Mariusz Królikowski: Pora na asesora, czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy

Nie kompromituje wycofanie się ze złej decyzji.

Publikacja: 10.12.2017 13:00

Uroczystość wręczenia aktów mianowania dla asesorów sądowych, którzy ukończyli Krajową Szkołę Sądown

Uroczystość wręczenia aktów mianowania dla asesorów sądowych, którzy ukończyli Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie, 21 bm. w Warszawskim Domu Technika NOT.

Foto: PAP/Rafał Guz

Asesorzy sądowi właściwie zawsze mieli pod górkę. Mniej lub bardziej, ale zawsze. Od chwili wprowadzenia ich do polskiego systemu prawnego w 1928 r. ich pozycja była wyraźnie gorsza od pozycji sędziego. Początkowo instytucja ta, wzorowana na rozwiązaniach państw zaborczych (pruskich i austriackich) nie oznaczała – tak jak w późniejszym okresie – sędziego na próbę, ale raczej sędziego w niepełnym wymiarze zadań. Mianowanie przez ministra sprawiedliwości aplikanta asesorem sądowym następowało, gdy złożył egzamin sędziowski. Prezes sądu apelacyjnego mógł powierzyć asesorowi sądowemu czynności sędziowskie, wyłączając przy tym możliwość wydawania wyroków. Asesor mógł działać przede wszystkim w charakterze sędziego śledczego, a także pełnić funkcję pomocy sądowej i przesłuchiwać świadków. Czyli wykonywał czynności bliższe obecnemu referendarzowi sądowemu niż sędziemu.

Sytuacja zmieniła się w 1945 r., gdy pojawiła się możliwość powierzenia asesorowi wszystkich czynności sędziowskich. Także czynności orzeczniczych. Tym samym asesor stał się faktycznym „sędzią na próbę", a od sędziego odróżniał się nominacją na czas określony. Biorąc jednak pod uwagę, że jednocześnie nastąpiło odejście od zasady nieusuwalności sędziów – asesor był faktycznie najniższym stopniem sędziowskim.

I tak przez następne 60 lat kolejne pokolenia asesorów spokojnie sądziły kolejne tysiące spraw. Jedyna istotna zmiana nastąpiła w 1985 r., kiedy to zamiast prezesa sądu wotum orzecznicze zaczął nadawać minister sprawiedliwości. Oczywiście faktyczna i prawna sytuacja asesorów była istotnie gorsza od sytuacji sędziów. Po pierwsze, byli mianowani na czas określony, istniało więc ryzyko, że po zakończeniu okresu nie otrzymają nominacji sędziowskiej. W praktyce – jak wskazują statystyki – takie ryzyko było niewielkie, niemniej istniało. Po drugie, byli zależni od decyzji ministra sprawiedliwości i kolegium sądu okręgowego w zakresie udzielania wotum orzeczniczego. Po trzecie, musieli faktycznie pracować ciężej niż sędziowie, bo dopiero nabierali doświadczenia i dążyli do uzyskania pozytywnej oceny wizytatora i sędziego patrona, co było właściwie warunkiem uzyskania stałej nominacji.

Taka sytuacja trwała do 2006 r., gdy dość niespodziewanie dwie osoby fizyczne, strony spraw osądzonych przez asesorów, złożyły do Trybunału Konstytucyjnego skargę, w której podawały w wątpliwość konstytucyjność instytucji asesora w dotychczasowej postaci. Rok później TK podzielił te wątpliwości, wydając brzemienny w skutki wyrok SK 7/06, podważający konstytucyjność dotychczasowych rozwiązań dotyczących asesorów.

Znowu na lodzie

W tym momencie zaczął się wyścig z czasem. Trybunał dał bowiem 18 miesięcy na zmianę w prawie dostosowującą przepisy do wymogów konstytucyjnych w zakresie gwarancji niezawisłości asesorów. Ustawodawca poszedł jednak krok dalej i w maju 2009 r. całkowicie zlikwidował tę instytucję. Dotychczasowi asesorzy byli w tym czasie pospiesznie mianowani na stanowiska sędziowskie. Nabór na asesurę wstrzymano.

Kto miał szczęście, ten zdążył przed majowym deadline'm. Eegzaminowani aplikanci sędziowscy, którzy nie zdążyli przejść etapu asesury przed majem 2009 r., znaleźli się jdnak w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Zamiast spodziewanych awansów na stanowiska asesorskie, a potem sędziowskie otrzymali propozycje mniej atrakcyjnych finansowo i merytorycznie stanowisk referendarzy i asystentów. Fakt, że mogli startować w otwartych konkursach na stanowiska sędziowskie. Fakt, że często te konkursy wygrywali, bo byli po prostu dobrymi kandydatami, wzbogaconymi dodatkowo o doświadczenia z czasu pełnienia funkcji referendarza i asystenta. Wielu sędziów rejonowych mianowanych po 2009 r. to właśnie „sieroty po asesurze" – egzaminowani aplikanci, którym nie dane było ukończyć asesury. Jest jednak jeszcze spora grupa, która dotąd sędziami nie została, a przy nowym brzmieniu ustawy ma małe szanse, by nominacje sędziowskie uzyskać. Wyszło więc na to, że państwo polskie wykształciło tych młodych ludzi na sędziów, po czym pozostawiło ich na lodzie, bo trudno w takich okolicznościach uznać za w pełni satysfakcjonującą pracę na stanowisku asystenta sędziego.

Kilka lat później pomysł reaktywacji instytucji asesora powrócił. Co ciekawe, inicjatorem tego powrotu była Krajowa Rada Sądownictwa, a projekt został wniesiony przez Kancelarię Prezydenta Bronisława Komorowskiego (nomen omen) 1 kwietnia 2014 r. Po nieśpiesznym procedowaniu projekt ten został rok później uchwalony i formalnie wszedł w życie 1 stycznia 2016 r. Formalnie, bo po zmianie władzy jesienią 2015 r. znacząco się zmieniła także koncepcja asesury, wobec czego żaden asesor według ówczesnych przepisów nie został powołany. Kolejne roczniki absolwentów aplikacji sądowej po ukończeniu Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, musiały czekać albo startować w otwartych konkursach na stanowiska sędziowskie. Wkrótce zresztą i ta możliwość została zablokowana, bo 323 wolne etaty sędziowskie zostały przeznaczone dla asesorów powoływanych na nowych zasadach, co w praktyce skutkowało zamrożeniem konkursów na nowe stanowiska sędziowskie.

Egzaminowani aplikanci sądowi po tzw. dawnej aplikacji w praktyce zostali pozbawieni możliwości uzyskania stanowiska sędziowskiego. Już po raz drugi zresztą. Nawet bowiem jeśli na szczeblu rejonowym zostaną ogłoszone jakieś konkursy na stanowiska sędziowskie (w co można wątpić), to i tak ich szanse, wobec niewielkiej liczby wolnych miejsc, będą niewielkie. Zwłaszcza absolwentów „nowej" aplikacji, którzy – w razie dobrego wyniku z egzaminu sędziowskiego – mają teoretycznie gwarancję uzyskania etatu asesorskiego. Przynajmniej tak wydawać by się mogło po przeczytaniu tekstu obowiązującej od niedawna ustawy.

Zaskoczenie po zaskoczeniu

Życie jest jednak pełne niespodzianek i okazało się, że także absolwenci Krajowej Szkoły mogą mieć zasadnicze problemy z objęciem stanowisk asesorskich. I to problemy w skali masowej. Stało się tak za sprawą KRS, która ku zaskoczeniu środowiska sędziowskiego, a tym bardziej samych asesorów, sprzeciwiła się udzieleniu tzw. wotum orzeczniczego wszystkim 265 absolwentom aplikacji sędziowskiej, którzy we wrześniu zostali powołani na stanowiska asesorów przez ministra Ziobrę zgodnie z nową procedurą.

Jeszcze większym zaskoczeniem było uzasadnienie tej decyzji. Otóż oficjalnym powodem, dla którego omal nie doszło do złamania karier 265 młodym ludziom, był... brak aktualnych zaświadczeń lekarskich. Nie jest to właściwe miejsce, by ostatecznie rozstrzygać, czy ten brak formalny rzeczywiście nastąpił. Warto zauważyć na przykład, że ustawa nie wymienia zaświadczeń lekarskich jako załączników do wniosku kierowanego do KRS. I o ile prawdą jest, że zaświadczenia lekarskie są ważne rok, to wydaje się, że ten okres powinno się liczyć do momentu ich złożenia i nie ma potrzeby ich ponawiania na każdym szczeblu kariery. W każdym razie takiej potrzeby nie było dotychczas przy nominacjach na wyższe stanowiska sędziowskie. Żaden sędzia nie był zobowiązany do składania ponownych zaświadczeń przy awansach – wystarczały te złożone kiedyś na początku kariery. W przypadku asesorów uznano przeciwnie.

Skoro Trybunał tak działa...

Mniejsza już jednak o zawiłości prawne tej sytuacji, godne zresztą tego, aby zajął się nimi Sąd Najwyższy. Ważniejsze są dwie inne kwestie. Po pierwsze, z wypowiedzi medialnych sędziego Waldemara Żurka wynika sugestia, że rzeczywistym powodem zawetowania asesorów nie były wcale kwestie formalne w postaci zaświadczeń lekarskich, lecz zagadnienia o charakterze fundamentalnym, czyli wątpliwości konstytucyjne co do samej instytucji asesora w obecnej postaci. W jednym z wywiadów padły nawet słowa o „janczarach ministra" i raczej nie odnosiły się one do profesjonalizmu i waleczności tej słynnej tureckiej formacji wojskowej, tylko do jej legendarnego posłuszeństwa... Pojawiła się też wizja zakwestionowania przed ETPCz wyroków wydawanych przez przyszłych asesorów, a nawet konieczności uchylania wszystkich tych orzeczeń.

I tu dochodzimy do sedna. Jeśli bowiem KRS rzeczywiście uznała obecne rozwiązania za niekonstytucyjne, to nie powinna szukać formalnych pretekstów do zablokowania wszystkich asesorów, tylko stwierdzić to wprost w uzasadnieniu poszczególnych decyzji. Oczywiście do takiego działania nie było podstaw, bo Rada nie jest przecież organem uprawnionym do orzekania o zgodności ustaw z konstytucją, a rozciąganie koncepcji rozproszonej kontroli konstytucyjności także na indywidualne decyzje KRS wydaje się mocno naciągane. W normalnych warunkach jedyną legalną drogą podważenia domniemania konstytucyjności nowej ustawy byłoby zaskarżenie jej do TK. Skoro jednak Trybunał działa jak działa (to temat na osobny artykuł), zapewne za jedyną realną szansę uznano zaskarżenie indywidualnych decyzji w sprawie asesorów do SN. Szkoda tylko, że odbyć się to miało kosztem asesorów i sądów rejonowych niecierpliwie oczekujących na załatanie dziur kadrowych.

Warto zaznaczyć, że nie ma realnej obawy uchylania wyroków wydanych przez asesorów. Gdy w 2007 r. TK podważył instytucję asesorów, jeszcze przez dwa lata mogli normalnie orzekać, a po tym okresie nie było przecież konieczności weryfikowania wyroków wydanych przez nich w latach 1945–2009. Analogiczna sytuacja nastąpiła, gdy SN orzekł o nieprawidłowości przenoszenia sędziów przez podsekretarzy stanu przy okazji reformy Gowina. Wówczas również nie podważono orzeczeń wydanych przez nieprawidłowo przeniesionych sędziów. Nie inaczej byłoby też zapewne po ewentualnym podważeniu konstytucyjności instytucji asesora w obecnym brzmieniu. Ewentualnego, bo sytuacja wcale nie jest oczywista. Co prawda asesorzy są powoływani przez ministra sprawiedliwości, a nie przez prezydenta, ale oba te podmioty należą przecież do sfery władzy wykonawczej, a ponadto wotum orzeczniczego udziela przecież KRS. W dodatku aktualny stan prawny eliminuje jednak zależność asesorów od ministra sprawiedliwości przez wprowadzenie zasady nieusuwalności w czasie kadencji, co jest podstawową gwarancją niezawisłości, której brak był istotnym zastrzeżeniem ze strony TK w 2007 r.

Pozostają jeszcze kwestie proceduralne. Niezależnie bowiem od zasadności podnoszonych przez KRS braków formalnych, niewątpliwie pospieszyła się ona z wydaniem ostatecznych decyzji. To prawda, że ustawa daje KRS jedynie miesiąc na wyrażenie opinii o asesorach, a brak opinii oznacza zgodę. To prawda, że rzetelna ocena takiej liczby kandydatów w tak krótkim czasie jest bardzo trudna.

Okazało się jednak, że KRS nie miała z tym krótkim terminem większego problemu i negatywnie oceniła wszystkich asesorów w ciągu zaledwie siedmiu dni. Z przedstawionego na stronie KRS kalendarium wynika bowiem, że wykaz asesorów wpłynął do Rady 13 października 2017 r., ale – ze względu na awarię systemu komputerowego – dopiero 23 października 2017 r. Rada mogła zapoznać się z dokumentami umieszczonymi tam przez ministerstwo. Jasne więc jest, że termin do wydania opinii biegł od 23 października, co dodatkowo zostało potwierdzone pismem z Ministerstwa Sprawiedliwości (przesłanym 27 października). Członkowie KRS musieli zdawać sobie z tego sprawę w chwili podejmowania decyzji.

Był na to czas

Nie było więc żadnego powodu do pośpiechu i rozpatrywania wniosków już tydzień po ich wpłynięciu. Tym bardziej że po stwierdzeniu braków formalnych KRS mogła wezwać do ich uzupełnienia (taka możliwość jest przewidziana w ustawie o KRS), zamiast pospiesznie wetować zbiorowo wszystkie wnioski. Do 23 listopada było wystarczająco dużo czasu na uzupełnieniu braków formalnych (o ile naprawdę występowały) i merytoryczne rozpoznanie wniosków.

Zrobiono jednak inaczej. Zapadły decyzje odmowne. Asesorzy zostali pozostawieni sami sobie, z możliwością wykonywania pracy referendarzy i złożenia odwołania do SN, które będzie rozpoznane pewnie za kilka lat (dla porównania – odwołania złożone w ramach reformy ministra Gowina zostały rozpoznane po około czterech latach).

Nic więc dziwnego, że decyzja KRS wywołała wzburzenie nie tylko wśród samych asesorów (co zrozumiałe), ale także w całym środowisku sędziowskim, niecierpliwie oczekującym na wstrzymywane od dłuższego czasu etaty. Do swoistej mediacji włączyło się Stowarzyszenie Sędziów Polskich Iustitia, które zaproponowało rozważenie możliwości ponownego rozpatrzenia sprawy asesorów sądowych na podstawie art. 45 ust. 1 ustawy o KRS.

Szczęśliwie KRS skorzystała z tej propozycji. Większość asesorów złożyła aktualne zaświadczenia lekarskie i KRS, po ponownym rozpoznaniu 255 wniosków, uchyliła sprzeciw wobec 252 asesorów sądowych. Wobec trzech osób utrzymała go, w 10 przypadkach nie doszło do ponownego rozpoznania wniosków. Rada skorzystała z przepisu art. 45 ust. 1 ustawy o KRS, zgodnie z którym po ujawnieniu nowych okoliczności dotyczących osoby wskazanej we wniosku o powołanie do pełnienia urzędu sędziego albo asesora sądowego, Rada może z urzędu lub na wniosek uczestnika postępowania ponownie rozpatrzyć sprawę. Co do 13 osób sprzeciw został podtrzymany. Tym razem jakichś zasadniczych przeszkód natury konstytucyjnej nie zauważono, a Rada zmieściła się bez żadnych problemów w 30-dniowym terminie, upływającym 23 listopada.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wbrew twierdzeniom ministra Ziobry zmiana decyzji KRS nie może być uznana za kompromitację. Nie jest bowiem kompromitacją wycofanie się z błędnej decyzji. Bywa nią trwanie w błędzie.

Autor jest sędzią Sądu Okręgowego w Płocku, prezesem Oddziału Płockiego Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia.

Opinie Prawne
Marek Isański: TK bytem fasadowym. Władzę w sprawach podatkowych przejął NSA
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd Tuska w sprawie KRS goni króliczka i nie chce go złapać
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Czy tylko PO ucywilizuje lewicę? Aborcyjny happening Katarzyny Kotuli
Opinie Prawne
Marek Dobrowolski: Trybunał i ochrona życia. Kluczowy punkt odniesienia
Opinie Prawne
Łukasz Guza: Ministra, premier i kakofonia w sprawach pracy