Wiele lat temu za namową pewnego banku wziąłem kredyt we frankach, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nigdy bowiem żadnego franka na oczy nie widziałem.
Przyznam, decyzja ta wynikała po części z przeświadczenia, które gdzieś, kiedyś nabyłem, że banki, chociaż nastawione na zysk, są też instytucjami zaufania publicznego, zatem również dążenie do zysku ma swoje granice, swoją etykę.
Po części decyzja moja wynikała też z niewiedzy, nieznajomości reguł, na których opiera się rynek finansowy, i z braku sygnałów ostrzegawczych. Po latach przyznaje to wielu frankowiczów: dysproporcja pomiędzy oprocentowaniem kredytów frankowych i złotowych była tak duża, że klient banku miał wybór zbyt oczywisty. W pułapkę tego oczywistego wyboru wpadły tysiące.
Mimo że bardzo krytycznie oceniam politykę banków wobec frankowiczów, nie chcę, aby państwo tworzyło specjalną ustawę dla nich. Niemoralne wydaje mi się wręcz, by za mój brak wiedzy, błędy musieli płacić inni podatnicy.
Każdy jest bowiem kowalem swojego losu i powinien ponosić odpowiedzialność za decyzje, które okazały się złe. Państwo nie powinno w ogóle się w to angażować, nie tak widzę jego rolę. A konflikty banki – ich klienci mogą być z powodzeniem rozwiązywane na drodze sądowej. Jeżeli bowiem ktoś czuje się oszukany i potrafi dowieść, że są po temu powody, droga ta zawsze przed nim stoi otworem. Zresztą taki punkt widzenia zaczyna reprezentować coraz więcej frankowiczów. W sądach czekają już pozwy zbiorowe, zapadło kilka pozytywnych dla kredytobiorców orzeczeń (w pierwszej instancji) w indywidualnych sprawach. Niekorzystne dla banków są też opinie instytucji państwowych, takich jak np. UOKiK. To wszystko sprawia, że perspektywa dla banków nie jest różowa.