Z wyników badań opinii publicznej komentowanych niedawno w mediach wynika, że Polacy opowiadają się za silną pozycją ustrojową głowy państwa. Chcą nadal wybierać prezydenta w wyborach powszechnych oraz gotowi są powierzyć mu dowodzenie armią w czasie pokoju. Trudno się dziwić takim wynikom. Wybory prezydenckie cieszą się zwykle największym zainteresowaniem, a przez to relatywnie dużą frekwencją. Wybory głowy państwa są dla obywateli zrozumiałe. Spośród kilku liczących się kandydatów wybieramy osobę, która w naszym mniemaniu posiada cechy pożądane u męża stanu. Preferujemy kandydata dobrze wykształconego, z dobrą prezencją, z sukcesami w życiu prywatnym i zawodowym, słowem, takiego, który godnie będzie reprezentował Rzeczpospolitą, zwłaszcza na arenie międzynarodowej.
Zupełnie inaczej jest w wyborach parlamentarnych, a tym bardziej samorządowych. Są złożone, kandydaci często mało znani, trudno też zrozumieć, jak głos wyborcy przekłada się na wynik wyborów. Zdają sobie z tego sprawę liderzy polityczni, którzy coraz częściej zawczasu wskazują nam kandydata na premiera, tak aby przynajmniej upodobnić wybory parlamentarne do prezydenckich. Wszyscy pamiętamy hasło wyborcze jednego z kandydatów do Sejmu sprzed lat: „Premier z Krakowa". Dziwili się tylko później wyborcy spoza Krakowa, że na listach do głosowania tego nazwiska nie było. Kandydat na premiera okazuje się po prostu kandydatem na posła, który może zostanie powołany później na stanowisko szefa rządu. Niewątpliwie wybory prezydenckie są znacznie bardziej transparentne.
Wskazując oczekiwania wyborców wobec kandydatów na głowę państwa, nie przez przypadek nie wskazałem programu wyborczego. Program ten ma oczywiście znaczenie, ale chyba tylko dlatego, że często zapominamy o bardzo ograniczonych kompetencjach prezydenta. Jeżeli po wygranych wyborach nowa głowa państwa nie znajdzie oparcia w parlamencie i rządzie, nie ma możliwości realizacji choćby promila swoich deklaracji wyborczych. Gdyby każdy wyborca przed wyborami zajrzał do konstytucji i zapoznał się z zakresem uprawnień głowy państwa, skwitowałby niejeden program wyborczy, mówiąc: obiecanki cacanki.
Owszem, prezydent ma inicjatywę ustawodawczą, czyli może skierować do Sejmu projekt ustawy, np. w sprawie kredytów frankowych, uprawnień emerytalnych czy jakąkolwiek inną. Parlament może jednak zrobić z ustawą prezydencką, co tylko chce. Nie tylko jej nie uchwalić, ale też tak ją zmienić, że nawet uchwalona będzie już zupełnie inną ustawą.
Ktoś powie, że prezydent dysponuje prawem weta. To prawda, ale samym wetem nikt jeszcze nie przeprowadził swojego programu wyborczego. Pamiętajmy też, że głowa państwa, choćby nie wiem jak dobrze wykształcona, sama projektów ustaw nie napisze. Do tego potrzebny jest sztab ekspertów właściwie z każdej dziedziny życia. Rząd dysponuje kilkunastoma ministerstwami, tysiącami urzędników. A prezydent? Ma jedną niedużą kancelarię. Prerogatywy prezydenta, a więc te jego kompetencje, które nie wymagają zatwierdzenia przez premiera, mają przede wszystkim charakter symboliczny lub organizacyjny.