Nie mam złudzeń, że spięcia, spory, w tym te nierozstrzygnięte, będą nam towarzyszyć pod rządami każdej konstytucji. Kwestia ta powróciła, gdy Sąd Najwyższy odmówił w zeszłym tygodniu odpowiedzi na pytanie prawne o umocowanie jako prezesa Trybunału Konstytucyjnego sędzi Julii Przyłębskiej. Czyli odmówił skontrolowania jej wyboru, wskazując, podobnie jak dzień wcześniej Trybunał Konstytucyjny, że nie jest to kompetencja sądów.

Nie poświęcałbym tej kwestii tyle uwagi, gdyby chodziło o wypowiedzi politycznych harcowników, czy nawet pełnomocnika prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, który tę sprawę zostawił nam świadomie w spadku na koniec wyjątkowo burzliwej jego kadencji. Wyraźnie ją jednak zaprezentował dr Ryszard Piotrowski, ceniony konstytucjonalista z UW: – W demokratycznym państwie prawnym eksperci mogą być różni, ale sąd jest jeden. Mamy sytuację, że rozstrzygnięcie jeszcze długo nie zapadnie, a wątpliwości zostały, mamy więc do czynienia z potencjalnym zagrożeniem dla pewności prawa.

Przypomnę więc, że także sędzia TK Leon Kieres, z rekomendacji PO, przyznał, że nie ma organu, który usuwałby nieprawidłości przy wyborze prezesa TK, że jeśli chcemy się na takie okazje zabezpieczyć, to tę kompetencję powinien mieć prezydent. Jego rola w rozwiązaniu węzła gordyjskiego w postaci sześciu kandydatów na trzy miejsca w TK była istotna, ale prezydent to przecież nie sąd.

Tak czy inaczej, uregulowalibyśmy ten konkretny mechanizm państwowej maszynerii na przyszłość, sednem jest co innego: wszystkiego nie da się uregulować i nie wszędzie musi być – i nie powinien – sąd. A tym bardziej jeden!

Gdybyśmy taki model sobie zafundowali, mielibyśmy rządy sędziów. Krótko mówiąc, podziału władzy trzeba strzec też w samym sądownictwie. Ktoś kiedyś pomyślał, że to jednak wartość. Zeszłotygodniowe orzeczenia TK i SN pryncypialnie to wyłuszczyły. Czapki z głów.