Jak mogło do tego dojść i jaka była skala zjawiska, zapewne wyjaśni audyt w Trybunale. Ja pokuszę się o szersze wnioski dla Temidy, a właściwie dla nas, obywateli.
Jako młody człowiek na obozie miałem dyżur w kuchni i byłem świadkiem, jak jej szef, starszy fachowiec, widząc na toporze do mięsa plamkę rdzy, wpadł we wściekłość i rzucił nim o ziemię, a bałem się, że rzuci w kucharza. Tamta kuchnia lśniła bardziej niż front budynku.
Sędziowie także mają swoją kuchnię – to część ich pracy ukryta przed okiem postronnych.
Mówią o niej zwłaszcza, gdy przypadkiem bystre oko dostrzeże jakieś nieprawidłowości, gdy sprawa ma się inaczej, niż została przedstawiona, werdykt był nieprzemyślany, nieprzedyskutowany, by nie powiedzieć: wydany przed rozprawą.
Każda profesja zapewne ma taką kuchnię. Tutaj chodzi jednak o kwestię w sądownictwie zasadniczą, niemalże świętą, a więc drogę dojścia do wyroku. Pytanie, czy w opisanej sprawie oddano ją w obce ręce. Jeśli ktoś nie jest obeznany z sądami i ma wątpliwości, jak ta droga jest ważna, to przypomnę pewien przepis. Pięć lat temu dodano do procedury cywilnej, stosowanej zresztą posiłkowo w Trybunale Konstytucyjnym, że strona sporu nie może bez uprzedniej zgody sądu złożyć pisma prezentującego jej stanowisko. Chodzi o to, by nie wykorzystała go do dodatkowego zaprezentowania swej argumentacji, chociaż pismo składane jest jawnie do akt.