„Jeśli chodzi o prawo, to ja mogę doczytać", „Co jest dobre, a co złe nauczyłam się od dzieci. Pracuję z grupą trzylatków", czy odpowiedź na pytanie „Co pani sądzi o reformie sądownictwa?" – „Nie wiem. Nie przygotowałam się". To dowód, że Polakom obca jest idea społeczeństwa obywatelskiego, a ich przekonanie o skorumpowanym i niesprawiedliwym wymiarze sprawiedliwości, pazernych adwokatach czy komornikach dybiących na obywatela bywa odwrotnie proporcjonalne do wiedzy o sądach i wszystkich zawodach prawniczych.
Ławnik to przedstawiciel społeczeństwa. Cieszy się prawami równymi sędziemu zawodowemu. Ale często to tylko element wyposażenia sali sądowej, tak nią zainteresowany jak biurko czy paprotka. Kandydaci na ławników SN zdają się wpisywać w ten nurt.
Prowadzę sprawy rozpoznawane w składzie sędziowsko-ławniczym, więc moje spostrzeżenia i wypracowana przez lata ocena nie są pochopne. Dzielę się nią z żalem. W pamięci mam tylko jednego ławnika zadającego pytania świadkom i stronom, dociekliwego, zainteresowanego rozprawą. Czym zajmowali się inni? Normą było błądzenie wzrokiem po suficie, lustrowanie stron i pełnomocników obojętnym spojrzeniem. Zdarzało się przeglądanie czasopism i zaglądanie do telefonu. Sapnięcie i stęknięcie, gdy na skutek aktywności jednej ze stron realne było widmo późniejszego wyjścia z sądu. Choć wielokrotnie byłam świadkiem drzemki, tylko raz, gdy na sali rozległo się niedające się zignorować pochrapywanie, pozwoliłam sobie wyrazić wątpliwość, czy sąd jest właściwie obsadzony. Sytuacja wywołała zresztą większe zawstydzenie we mnie niż w niewyspanym ławniku.
Czytaj też: Milczący sprzeciw środowiska - o wyborach ławników do SN