Opublikowany 25 kwietnia program reform ministra sprawiedliwości „Sprawiedliwość i bezpieczeństwo", z zapowiedzią zmian w kodeksie karnym, jak zawsze zelektryzował świat prawniczy i publicystów. Niemal natychmiast, mimo ogólności informacji udostępnianych przez Ministerstwo, pojawiły się komentarze dotyczące sensu i/lub bezsensu zaostrzania kar za wybrane grupy przestępstw.
Problem z każdą próbą zmian wysokości kar w naszym prawie polega na podstawowej kwestii: czy będą one systemowe czy jedynie punktowe. Tylko te dokonane holistycznie i obejmujące całość kodeksu mają jakikolwiek sens.
Pamiętać należy, że kodeks to nie tylko przestępstwa, ale także cała siatka różnorakich instytucji i okoliczności kreujących odpowiedzialność karną sprawcy. Oparte są one na określonym konsekwentnie katalogu kar. Warunkowe umorzenie postępowania, warunkowe zawieszenie wykonania kary, recydywa, kara łączna, ale też przesłanki tymczasowego aresztowania siłą rzeczy oparte są na zastanych konstrukcjach kodeksu. Jest to sieć naczyń połączonych lub może w dzisiejszych czasach bardziej obrazowo – kod źródłowy programu, który musi być spójny, by software „wymierzenie sprawiedliwości" zadziałał prawidłowo.
Kwestia kosztów?
Można pokusić się o pewną dość ogólną, ale w swym przesłaniu uniwersalną refleksję. Cofnijmy się o dekadę. Na łamach „Tygodnika Powszechnego" (18/2007) publikowany jest tekst autorstwa prof. Włodzimierza Wróbla komentujący ówczesne (nomen omen także inicjowane przez Zbigniewa Ziobrę) zmiany w polityce karnej pod znamiennym tytułem „Jak wysoko można powiesić złodzieja...". Na stronach Ministerstwa Sprawiedliwości odnaleźć można zaś tekst polemiczny autorstwa Jacka Czabańskiego, w którym naturalnie kontruje on wszystkie tezy prof. Wróbla. Jednak z perspektywy lat uwagę przykuwa jeden prawnoporównawczy argument. Polemista pisze, że „nawet w USA, które posiadają największą populację więźniów na świecie, badania naukowe pokazują, że ciągle opłaca się społeczeństwu trzymać przestępców za kratami, gdyż gdyby byli na wolności, społeczeństwo ponosiłoby znacznie wyższe koszty, to jest koszty ich działalności przestępczej". Gdyby dziś spojrzeć na cytowany przykład z tak lubianej przez Ministerstwo Sprawiedliwość pespektywy prawnoporównawczej, należałoby się z pierwotnych tez rakiem wycofać. Dlaczego?
Zrobiło się za ciasno
Otóż, o czym pisałem już na portalu karne24.com w artykule „Reforma karania w USA – czyli tam i z powrotem", polityka karna w USA tak populistycznie zaostrzana od czasów Richarda Nixona zderzyła się ze ścianą – ekonomiczną, etyczną i pragmatyczną. Namiętne „ręczne sterowanie" wyrokami sądów w postaci uchwalania tzw. sentencing minimums, czyli niezwykle wysokich dolnych granic ustawowego zagrożenia karą za poszczególne przestępstwa federalne, spowodowało dostrzegane przez całe spektrum sceny politycznej nieakceptowalne efekty. Stany Zjednoczone wciąż są krajem o najwyższym stopniu prizonizacji (nie Iran czy Turkmenistan, ani też Rosja) z 6 tys. placówek penitencjarnych z blisko 2,5 mln osadzonych kosztujących rocznie ok. 70 mld USD. Tego jednak już było zbyt wiele, więc w dość unikalnej zgodzie republikanie i demokraci rozpoczęli jeszcze w końcówce rządów Baracka Obamy intensywne prace nad reformą systemu karania, mającego na celu radykalne obniżenie absurdalnie wysokich kar (dwudziestoletnie i dłuższe wyroki za posiadanie kilkunastu gramów metaamfetaminy nie są niczym niespotykanym). Silnym impulsem by zreformować system, były też głośne decyzje sądów federalnych m.in. w Kalifornii nakazujące zmniejszyć populację więzienną o 43 tys. osadzonych (2009 r.), a następnie o 10 tys. (2013 r.) ze względu na niekonstytucyjne przepełnienie zakładów karnych. Pomimo jawnego sprzeciwu znanego z ultrapunitywnych poglądów prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa i ogólnej niechęci Białego Domu do tej wspólnej inicjatywy, senatorzy pilotujący pomysł są zdeterminowani w końcu wprowadzić go w życie.