Agnieszka Lisak: O Franciszku Józefie i legislacji brukowej

Trzeba śmierci dziecka, zawalenia się domu lub morza łez wylanego w świetle jupiterów, by poruszyć serce władzy. Nagle zaczyna zauważać to, o czym wszyscy wiedzieli, a prawnicy pisali od lat. Ze zgrzytem rusza nietoczone od lat koło reformy – konstatuje prawnik.

Aktualizacja: 17.04.2016 09:02 Publikacja: 17.04.2016 08:45

Agnieszka Lisak: O Franciszku Józefie i legislacji brukowej

Foto: Rzeczpospolita

W wielu opracowaniach historia prawodawstwa na ziemiach polskich zaczyna się dopiero od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Jak gdyby wcześniej nie istniało nic, a akty prawne z pierwszej połowy XX w. były efektem cudownych objawień. No bo przecież o czasach zaborów nie wypada powiedzieć nic dobrego. Powstania, zsyłki, kontrybucje – oto cała nasza wiedza o tym okresie. Nie ukrywam, że sama przez wiele lat mniej więcej takie miałam wyobrażenie. Z czasu studiów wyniosłam wiedzę o kilku na krzyż kodeksach pisanych ręką okrutnego zaborcy, jednak bez wnikania w ich treść. Jakież było moje zdumienie, gdy zaczęłam czytać dawne akty prawne. Zaskoczyła mnie przede wszystkim ich liczba, stopień uszczegółowienia, tj. zakres spraw, którymi interesowała się władza, oraz czytelność. Prostota języka wielu zaborczych ustaw mogłaby wprawić w zakłopotanie współczesnego ustawodawcę.

Czujne oko magistratu

Dziś może o aktach lokalnych. W zbiorach Archiwum Narodowego w Krakowie odnaleźć można ponad 1000 dawnych obwieszczeń, odezw, rozporządzeń itp. Wskazują na bardzo wysoki poziom administracji państwowej pod zaborem austriackim w drugiej połowie XIX w. i na początku XX w. Powiem krótko: miłościwie panującego Franciszka Józefa interesowało wszystko, wszystko musiał mieć na oku (swoim lub przynajmniej swoich urzędników). Krakowski magistrat czuwał się nad każdą sprawą. Nie wierzą państwo? No to zajrzyjmy do obwieszczenia z 1907 r.:

A teraz zajrzyjmy do obwieszczenia z 1895 r.:

Z domokrążcami w miastach od zawsze był problem. Jedni cisnęli się na dziedzińce kamienic, by donośnym krzykiem obwieszczać swój interes. Ot, kacap z drewnianym kubłem lodów na głowie wrzeszczał na całe gardło „Sachar mrożony!", za nim wparowywał na dziedziniec handlarz szmat, a potem sprzedawca wyrobów drucianych. Istne skaranie boskie. Inni chodzili po domach. Jednym słowem, od rana do zmroku nie dało się zmrużyć oka, ciągle ktoś przeszkadzał, ciągle ktoś hałasował. W dodatku sprzedawane w ten sposób produkty pozostawiały wiele do życzenia. Aż w końcu jakiś niezadowolony obywatel pobiegł do magistratu ze skargą i oto w 1897 r. wydane zostało takie obwieszczenie:

W ostatnich czasach przychwycono w Krakowie osoby sprzedające po domach mięso dla zdrowia ludzkiego szkodliwe.

Wskutek tego magistrat stoł. król. miasta Krakowa w celu zapobieżenia temu zakazuje ze względów zdrowotnych obnośnej sprzedaży mięsa po domach.

Przekraczający powyższy zakaz ulegną karze...

Dla miejskich urzędników nie było spraw błahych, nie było spraw śmiesznych. Oto w archiwum znajdujemy ostrzeżenie następującej treści (rok nieznany):

Chodząc po chodniku zanieczyszczonym plwociną, wnosimy na obuwiu, a panie także na sukniach, zarazki chorób do mieszkań.

Zaschnięta, ryzpylona plwocina dostać się może podczas oddychania do naszych płuc wraz z kurzem ulicznym i wywołać chorobę.

Widok plwocin na chodniku budzi odrazę.

Nie należy przeto pluć na chodniki.

Dopóki nie ma spluwaczek ulicznych, należy w razie potrzeby spluwać do ścieków obok chodnika.

A wszystko podpisane bez cienia skrępowania przez magistrat stoł. król. miasta Krakowa.

Łza się w oku kręci

Dnia 4 lipca 1890 r. planowany był w Krakowie pogrzeb jakiejś osobistości. Dokładnie kogo? Nie wiem, nie mnie dociekać, zostawiam to historykom. Ludzie od zawsze pragnęli sensacji, no bo przecież o czymś trzeba było rozmawiać podczas towarzyskich spotkań. W czasach bez internetu, radia i telewizji nawet pochówek osoby wybitnej wzbudzał ciekawość. W konsekwencji w trosce o bezpieczeństwo trzeba było wydać rozporządzenie następującej treści:

Na podstawie uchwały magistratu z dnia 1 lipca br. zabrania się niniejszem używania dachów celem przyglądania się pochodowi pogrzebowemu w dniu 4 lipca br., a to z uwagi na bezpieczeństwo publiczne pod odpowiedzialnością P.P. właścicieli, a względnie administratorów realności.

Wierzę, że niejednemu zakręciła się łza w oku przy lekturze wyżej wymienionych aktów, i to nie tylko ze śmiechu, ale i z rozrzewnienia za starymi dobrymi czasami, kiedy to władzę interesował jeszcze zwykły obywatel. Proszę dzisiaj zwrócić się do urzędu z jakimkolwiek problemem wykraczającym nieco poza zakres obowiązków zatrudnionego w nim urzędnika. Stawiam, że w ośmiu przypadkach na dziesięć urzędnik w ogóle nie będzie wiedział, co zrobić z pismem i komu je przekazać, w konsekwencji kłopotliwy dokument zostanie złożony ad acta na wieczny spoczynek, a autor tego „kłopotu" nawet nie otrzyma pisemnej odpowiedzi. Jakże daleko odeszła współczesna władza od zwykłego człowieka. Władza nie czyta już wnoszonych pism ani nawet prawniczych gazet. Postulaty prawników co do konieczności dokonania zmian w ustawach publikowane na łamach dzienników latami zostają niezauważone.

Władza za to pasjami ogląda telewizję, a w szczególności programy interwencyjne. Potrzeba śmierci dziecka, zawalenia się domu lub morza łez wylanego w świetle jupiterów, by w sercu władzy jednak coś drgnęło. Nie mniejsze wrażenie na władzy robi ludzkie cierpienie opisywane na łamach prasy brukowej. Nagle ustawodawca zaczyna zauważać to, o czym wszyscy wiedzieli, a prawnicy pisali od lat. No i zostaje puszczona w ruch wielka prawotwórcza machina. Ze zgrzytem rusza nietoczone od lat koło reformy. Oto społeczeństwo doświadcza największego cudu naszych czasów zwanego „legislacją brukową".

Autorka jest radcą prawnym z Krakowa, prowadzi bloga historyczno-obyczajowego

W wielu opracowaniach historia prawodawstwa na ziemiach polskich zaczyna się dopiero od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Jak gdyby wcześniej nie istniało nic, a akty prawne z pierwszej połowy XX w. były efektem cudownych objawień. No bo przecież o czasach zaborów nie wypada powiedzieć nic dobrego. Powstania, zsyłki, kontrybucje – oto cała nasza wiedza o tym okresie. Nie ukrywam, że sama przez wiele lat mniej więcej takie miałam wyobrażenie. Z czasu studiów wyniosłam wiedzę o kilku na krzyż kodeksach pisanych ręką okrutnego zaborcy, jednak bez wnikania w ich treść. Jakież było moje zdumienie, gdy zaczęłam czytać dawne akty prawne. Zaskoczyła mnie przede wszystkim ich liczba, stopień uszczegółowienia, tj. zakres spraw, którymi interesowała się władza, oraz czytelność. Prostota języka wielu zaborczych ustaw mogłaby wprawić w zakłopotanie współczesnego ustawodawcę.

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?
Opinie Prawne
Marek Kobylański: Dziś cisza wyborcza jest fikcją