Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że konflikt w sprawie polskich sądów wszedł właśnie w fazę przesilenia. Dzieje się tak wbrew kalendarzowi astronomicznemu, który daty przesilenia sytuuje w zgoła innych terminach. W sprawie sądów przesilenie następuje wiosną, co ma rzecz jasna związek z kalendarzem politycznym, a nie astronomicznym.
Reforma sądownictwa przypomina klasyczny dramat. Po prologu, obejmującym zmiany w Trybunale Konstytucyjnym, mamy do czynienia z dramatem w trzech aktach dotyczącym prezesów sądów, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego. Z tą różnicą, że wszystkie akty odgrywają się równolegle.
Mogło być gorzej
Akt pierwszy dotyczący prezesów sądów wszedł już w fazę rozwiązania akcji. 12 lutego skończyło się sześć miesięcy, podczas których minister sprawiedliwości mógł zupełnie dowolnie odwoływać i powoływać prezesów sądów, bez pytania o zdanie samorządu sędziowskiego i bez uzasadnienia. Zmiany personalne nie były tak głębokie, jak – przez analogię z prokuraturą – obawiali się pesymiści. Odwołano trzech prezesów apelacyjnych, 21 prezesów okręgowych i 45 prezesów rejonowych. W sumie zmiany prezesów objęły 16 proc. wszystkich sądów. Nie oddaje to jednak rozmiarów całej operacji, bo dominowały jednak zmiany na szczeblach wyższych, które pośrednio dotknęły także podległych sądów rejonowych. Jeśli doliczyć zmiany wiceprezesów to okaże się, że jedynie siedmiu (na 45) okręgów sądowych nie dotknęły żadne zmiany.
„Operacja prezesowska" spotkała się z potępieniem środowiska. Dość wspomnieć o kilkudziesięciu mniej lub bardziej krytycznych uchwałach sędziowskich samorządów, które zapadały prawie w każdym miejscu, w którym zmiana nastąpiła. Nie ma się co temu dziwić, bo rzeczywiście pozbawienie sędziów jakiegokolwiek wpływu na obsadę stanowisk funkcyjnych w sądach trudno pogodzić z zasadą niezależności władzy sądowniczej. I nie zmienia tego fakt, że dotychczas ta niezależność też była mocno ograniczona, ponieważ sprowadzała się do możliwości zawetowania kandydata zgłoszonego przez ministra, przy czym weto to mogło zostać podważone przez KRS.
Złe wrażenie wywołała forma doręczania odwołań za pomocą faksu. Motywem było przyspieszenie obiegu dokumentów i ten efekt został bez wątpienia osiągnięty. Ale przy okazji powstało przykre wrażenie lekceważenia odwoływanych prezesów czy szerzej – arogancji władzy wykonawczej wobec władzy sądowniczej. Nic chyba nie stało na przeszkodzie, aby do tych 69 sądów udał się jakiś wyższy rangą przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości i osobiście wręczył akt odwołania. Kilka dni opóźnienia nic by nie zmieniło, a wyglądałoby to znacznie lepiej.