W pierwszych trzech dniach marca zarówno emocjami, jak i sumieniami rodzimej „kasty prawniczej", czyli pokaźnej części absolwentów wydziałów prawa na terytorium lub pod barwami naszego państwa (którą pewne gremia chętnie oglądałyby przez teleskop), najsilniej chyba potrząsnęły dwa przekazy medialne. Pierwszy dotyczył stanowiska Komitetu Nauk Prawnych PAN w uchwale nr 1/2017 r. z 2 marca 2017 r. Drugim wydaje się wypowiedź red. Ewy Usowicz o perspektywach polskiego sądownictwa („Usowicz: czy PiS przejmie Sąd Najwyższy?"; rp.pl z 3 marca). Trudno przejść nad nimi do porządku.
Autorytet PAN w zestawieniu z faktem, iż powyższą uchwałę podjęto kolegialnie, pozwala uznać jej treść za rzetelną. Nie nasuwa zastrzeżeń warstwa postulatywna. W najwyższym stopniu jasno i szczerze prezentują się intencje autorów. Chodzi przecież o konflikt w postrzeganiu standardów prawnoustrojowych na gruncie jednej konstytucji. Konflikt rozgrywający się na oczach zdezorientowanego społeczeństwa, z wykorzystaniem niedostatków w edukacji prawniczej szarych obywateli. Taki, który chwieje fundamentami systemu prawa, zaburzając relacje pomiędzy wszystkimi trzema władzami. I którego rozwiązanie wymaga wspólnego wysiłku, aby znów nie doszło do jakiegoś nieszczęścia na skalę narodu. W tym kontekście uchwała KNP PAN – metaforycznie ujmując – wyróżnia się cechami literackiej ody. Do zdrowego rozsądku.
Atakowani, atakujący
W odmienne tony uderza wypowiedź pani redaktor. Traktuje o czymś zbliżonym, o konflikcie u podstaw ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, jednak bez nuty patosu, z krótką instrukcją, jak postępować, by konflikt wygasł, a w najgorszym razie nie rozprzestrzeniał się. Tekst bezlitośnie piętnuje winnych. Każdemu przypisuje ściśle oznaczone przewinienia. Tyle że z różną intensywnością.
Wygląda to mniej więcej tak. Atakujący raczej nie powinni anektować cudzych obszarów. Atakowani, nie wyłączając tytułowego organu władzy sądowniczej, muszą opanować sztukę ustępstw. Przynajmniej na poziomie werbalnym. Żeby nie drażnić przeciwnika. Z kolei kara dosięgnie, zapewne nieuchronnie, jedynie tych drugich, bo nie rozmawiają z „władzą", w dodatku kopią ją po kostkach. Nic złego nie spotka natomiast sędziów niepodzielających „bojowego nastroju" koleżeństwa, o ile się zdeklarują.
Szczerze powiedziawszy, drugie stanowisko, mimo talentu dziennikarskiego autorki, trochę mnie skonfundowało. Niektórych argumentów do końca nie rozumiem. Owszem, tuż po ogłoszeniu wyników ostatnich wyborów parlamentarnych rozpętała się wojna. Nie sędziowie ją jednak wywołali. Tym bardziej nie akademicy, freelancerzy tudzież zdobyta w marszu prokuratura. Co ważniejsze, dla prawniczego sumienia nigdy nie była to przepychanka, lecz obrona pryncypiów w demokratycznym państwie prawnym. Ono tymczasem będzie zasługiwać na takie miano dopóty, dopóki nie tylko w zasięgu rażenia, ale i w potencjale obronnym poszczególnych władz zostaną zachowane proporcje, o których mowa w art. 10 ust. 1 ustawy zasadniczej. Kanon trójpodziału oraz równowagi władzy publicznej to obiektywna konieczność, jak żeglowanie w antycznej Kartaginie. Rzeczą władzy sądowniczej jest sprawowanie wymiaru sprawiedliwości, a pozostałych władz takie prawodawstwo oraz egzekutywa, które gwarantują, że odbywa się to w dobrze pojmowanym interesie adresatów norm prawnych. Z poszanowaniem rudymentów porządku prawnego, roztropnie, spokojnie, w oderwaniu od czyichkolwiek podpowiedzi i oczekiwań, bez obaw o własne jutro.