Kiedy byłam dzieckiem, w telewizji emitowano animowany czeski serial „Sąsiedzi". Jego bohaterami byli Pat i Mat – panowie, którzy niestrudzenie stawiali czoło licznym domowym usterkom. Najczęściej tym, które sami wywoływali. Ilekroć bowiem coś w ich otoczeniu się psuło lub w ich odczuciu wymagało ulepszenia, sięgali po nieodpowiednie narzędzia. Byli przy tym niezwykle niedokładni i niechlujni. I nigdy nie korzystali z pomocy fachowców. W konsekwencji – naprawiając jedno, psuli drugie. Zawsze jednak z rozmachem i zwykle na amen. Co istotne, niezależnie od własnej intencji i rzeczywistego rezultatu podejmowanych starań, byli z owoców swej ciężkiej pracy niebywale wprost zadowoleni.
Rządzący zapomnieli
Wydaje się, że wspomniany serial, który w pamięci wielu osób, w tym i mojej, zapisał się jako pocieszny obrazek dwóch nieudaczników, może być odnośnikiem do aktualnej sytuacji tzw. racjonalnego ustawodawcy w Polsce. Nie chcąc przypisać mu złych intencji, zauważam, że z nielicznymi wyjątkami, większość podejmowanych przez niego inicjatyw obarczona jest wadami, które nie dość, że nie prowadzą do rozwiązania określonego problemu, to często pogłębiają go. Gdyby tego nie było dość – generują kolejne.
Prawo zdaje się w oczach ustawodawcy, zmaterializowanego w twarzach polityków parlamentarnej większości, narzędziem osiągania krótkowzrocznych celów, a w efekcie przyspieszonym rozkładem instytucji państwa, sprzeniewierzeniem się wartościom demokratycznego państwa prawnego, upadkiem autorytetów i zbeletryzowaniem pojęć, które w dojrzałych systemach mają fundamentalne znaczenie.
Czymże bowiem jest dziś demokratyczne państwo prawne? Ledwie kilkanaście miesięcy temu był to system, w którym władza mogła działać wyłącznie na podstawie i w granicach prawa, a zatem przede wszystkim na podstawie konstytucji. Jeśli owe granice przekraczała, rolą niezależnego od władzy wykonawczej Trybunału Konstytucyjnego było badanie zgodności ustaw z konstytucją. Dzisiaj ustawa zasadnicza zasadniczo znaczenia nie ma, ponieważ jej regulacje bywają – w rzekomym majestacie prawa – zastępowane aktami niższej rangi. Pamięci rządzących umyka przy tym, że tak często przywoływany przez nich suweren opowiedział się w 1997 r. za przyjęciem tejże konstytucji w drodze ogólnokrajowego referendum. Dzisiejszy suweren utożsamiany jest jednak z głosami wyłącznie tych osób, dzięki którym rządząca partia dzierży parlamentarną większość. To, że mowa o ledwie 18 proc. elektoratu dla tejże definicji znaczenia nie ma.
Ani zabawni, ani wiarygodni
Dzisiaj, gdy na szklanym ekranie widzę przekonanych o słuszności swoich racji polityków, którzy perlistą mową i gładkimi słowami uzasadniają zbiorowy gwałt na instytucjach państwa, którzy posługując się celową manipulacją, traktują legislację jako narzędzie służące do stworzenia wyłomów w systemie prawa, którzy nie okazują szacunku podstawowym wartościom i depczą autorytety, np. podważając prawidłowość wyboru pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, myślę sobie, że niebywale blisko im do Pata i Mata. Ci jednakże, przy wszystkich swych wadach mieli jedną – z mojej aktualnej perspektywy niebywale istotną – zaletę, przesądzającą o tym, że wspominam ich z pobłażliwą sympatią: byli wiarygodni. Politycy zaś, którzy wynosząc na sztandary prawo i dążenie do sprawiedliwości, pierwsze traktują instrumentalnie, drugiemu zaś sprzeniewierzają się, cechy tej są pozbawieni.