Zdarzyło mi się kiedyś prowadzić sprawę o ochronę dóbr osobistych kobiety, która została skrzywdzona przez wydawcę lokalnej książki telefonicznej. Owa pani prowadziła działalność gospodarczą w postaci obwoźnego wesołego miasteczka. Kiedyś nawet wykupiła zamieszczenie swojego numeru telefonu z imieniem i nazwiskiem oraz adresem w rubryce „Wesołe miasteczka". Owa publikacja nie przyniosła rezultatów, bo w następnym roku nie ponowiła zamówienia. Jednak wydawnictwo, czy to przez pomyłkę, czy aby książka telefoniczna nie była zbyt chuda, opublikowało jej ogłoszenie w tym samym miejscu. Zapomniało jednak o tytule rubryki i moja klientka ze swoimi danymi znalazła się bezpośrednio pod adresami i numerami telefonów usytuowanymi pod nagłówkiem „Agencje towarzyskie". Oczywiście o takiej „bonusowej" publikacji jej nie poinformowało. Po pół roku gehenny, jaką z nieznanych jej przyczyn przechodziła, dowiedziała się przypadkiem o owej publikacji i przyczynie nachodzenia jej przez różnych mężczyzn w pilnej potrzebie. Potem zwróciła się do mnie. W trakcie sprawy wydawnictwo przedstawiło propozycję ogłoszenia, że Pani X (czyli moja klientka) zamieszkała pod wspomnianym adresem nie prowadzi agencji towarzyskiej, tylko wesołe miasteczko. Propozycję potraktowaliśmy jako kpinę, do tego dalej powodującą jej nieuzasadnioną stygmatyzację.
Prowadząc sprawy o ochronę dóbr osobistych innych osób nieraz rezygnowałem z przeprosin z tego samego względu. Jak publicznie przeprosić ofiarę zgwałcenia, której zdjęcia zrobione przez sprawców w trakcie przestępstwa opublikował tabloid, czy też dziewczynę, którą chłopak nagrywał w trakcie pożycia intymnego, a potem, gdy się z nim rozstała, opublikował w internecie wraz z jej imieniem, nazwiskiem, uczelnią, rokiem i kierunkiem studiów? Każde publiczne przeprosiny dalej stygmatyzowałyby ofiarę. To rozumie każdy prawnik procesowy, czy to adwokat czy sędzia. Rozumieli zresztą doskonale i pozwani wydawcy.
Proste odpowiedzi
Dlaczego o tym piszę? Bo wspomniane sprawy jako pierwsze przyszły mi do głowy, gdy przeczytałem o nowelizacji ustawy o IPN, a zaraz przyszło zdziwienie, że takiej refleksji zabrakło twórcom rzeczonych przepisów. Jest to tym bardziej kuriozalne, że rządząca partia ma na sztandarach wypisane prawo, należałoby zatem zakładać, że coś z niego rozumie i nie traktuje prawa tylko jako deklaracji politycznej.
Zapytałem swojego aplikanta, czy jego zdaniem w Polsce jest jakikolwiek spór, że nie istniały polskie obozy śmierci i, że Państwo Polskie nie było zaangażowane w Holocaust? Odpowiedź była jasna: nie. A czy można by jakiegokolwiek publicystę z USA, Kanady, Izraela, Ameryki Południowej czy innego państwa świata ukarać za wynikające zazwyczaj z ignorancji lub nieuprawnionych skrótów myślowych napisanie „polskie obozy koncentracyjne". Odpowiedź brzmiała: nie.
Żaden z autorów ustawy i żaden z polityków PiS, którzy się o całej tej awanturze wypowiadali, nie wyjaśnił, jak często art. 55 ustawy o IPN byłby stosowany. Czyli nie wyjaśnił, po co sięga się po przepisy karne. A także po co ośmiesza się Polskę i Polaków oraz na trwale wiąże z negatywnymi skojarzeniami z Holocaustem.