Trzy weta Andrzeja Dudy, jak również nasilający się konflikt z niektórymi ministrami, przez część bardziej podejrzliwych i niechętnych PiS komentatorów traktowane są jak swego rodzaju ustawka między partią rządzącą a ośrodkiem prezydenckim. Andrzej Duda miałby być dobrym policjantem i pomagać się wycofywać PiS z decyzji, których realizacja mogłaby wiązać się z płaceniem poważnej ceny. Zwolennicy tej tezy zyskali ostatnio nowy argument, zauważając, że w efekcie prezydenckiego weta, mimo ulicznych protestów przeciwko zmianom w sądownictwie, notowania PiS po raz kolejny poszły mocno w górę i osiągnęły poziom 40 proc.
Takie rozważania to jednak ślepa uliczka. Pomijają sprawę, która z punktu widzenia obserwatora polityki jest najważniejsza – władzę. Wydarzenia ostatnich miesięcy mogą bowiem wskazywać na to, że jesteśmy świadkami poważnej erozji zbudowanego po wyborach 2015 roku systemu władzy. Wygląda na to, że prezydenckie weta są nie tyle przyczyną, ile skutkiem tego, że Jarosław Kaczyński przestał w pełni kontrolować polityczną sytuację.
Po zwycięstwie w 2015 roku PiS od razu rozpoczął budowę nowej architektury władzy. Jak pamiętamy, w myśl klasycznych teorii władzy – tyle że rodem z połowy XX wieku – na pierwszy ogień poszły służby specjalne (nie tylko ich natychmiastowe przejęcie, ale również wyposażenie w nowe kompetencje za pomocą m.in. ustawy antyterrorystycznej) oraz media publiczne. Równocześnie pomny doświadczeń z lat 2005–2007, gdy na przeszkodzie budowy IV RP stanął Trybunał Konstytucyjny (np. kastrując szeroko zakrojoną ustawę lustracyjną), Jarosław Kaczyński postanowił go zneutralizować. Prezes PiS trafnie uznał Trybunał za niezwykle potężny ośrodek władzy w sytuacji, gdy wybory wygrywa jedna partia, zaś cztery piąte składu TK zostały wybrane przez poprzednią większość. Przy czym nie chodziło nawet tyle o przejęcie Trybunału, lecz jego zdegradowanie, by nie odgrywał – jak dzisiaj – niemal żadnej istotnej roli w systemie władzy.
Do tego dochodził przyjęty hybrydowy model zarządzania państwem. Z jednej strony były formalne ośrodki władzy – rząd czy parlament. Ale równocześnie istniał drugi obieg władzy związany z faktem, że szef rządzącej partii nie objął teki premiera. Doprowadziło to do sytuacji, w której ważniejszym miejscem niż sala obrad Rady Ministrów stała się siedziba partii przy ul. Nowogrodzkiej. To tam regularnie jeździła premier Beata Szydło, tam przyjeżdżali raportować, dyskutować, prosić o decyzję lub zgodę na poszczególne rozwiązania wicepremierzy, ministrowie czy wiceministrowie czy inni ważni urzędnicy, dość wymienić prokuratora krajowego. To tam zapadały najważniejsze dla państwa decyzje, dotyczące nie tylko rządu, ale choćby o tym, by skierować do Sejmu jakąś fundamentalną ustawę (zazwyczaj jako projekt poselski).
Oczywiście Jarosław Kaczyński nie był w stanie zarządzać z Nowogrodzkiej całym państwem. W jednym z wywiadów dla „Rzeczpospolitej" żartował, że nie jest I sekretarzem KC, który na swoich usługach miał cały aparat partyjny. Prezes PiS dał swoim współpracownikom dość dużą autonomię, rezerwując sobie prawo do bycia arbitrem w sprawach, które uznał za kluczowe.