Opozycja ostro krytykuje obóz rządzący za decyzję o wysłaniu żołnierzy na wojnę z tzw. Państwem Islamskim, co zresztą współgra z nastrojami społecznymi, Polacy bowiem oczekują raczej przybycia cudzoziemskich posiłków nad Wisłę niż wysyłania naszych wojsk na kolejną egzotyczną wojenkę. Prezydent Andrzej Duda podjął jednak dobrą decyzję, bo jedno z drugim ściśle się wiąże.
Nowa ekspedycja bliskowschodnia ma niewątpliwy związek ze zbliżającym się szczytem NATO w Warszawie, pokazuje nasze zaangażowanie militarne na odcinku południowym, który dla Polski nie ma akurat większego znaczenia, ale dla naszych natowskich sojuszników owszem, szczególnie Amerykanów, Francuzów i Brytyjczyków zaangażowanych w wojnę z tzw. Państwem Islamskim. Ważne, byśmy dobrze zbalansowali tę wyprawę, by straty (wizerunkowe, ale może też osobowe) nie przeważyły zysków.
Wydawało się, że po wycofaniu żołnierzy najpierw z Iraku, a potem Afganistanu, Czadu, Libanu i Syrii epoka polskich wojen ekspedycyjnych minęła i nasza armia będzie się koncentrować na przygotowaniu obrony kraju, a nie na misjach pod egidą NATO (Afganistan), Unii Europejskiej (Czad) czy ONZ (Liban, Syria). Nowy kierunek nazwano nawet „doktryną Komorowskiego" od poprzedniego prezydenta, który ogłosił zmianę priorytetów Wojska Polskiego. Także pakt północnoatlantycki poszedł tą drogą, wracając do korzeni, czyli obrony terytorium państw członkowskich, czego znakomitym wyrazem były zakończone niedawno ćwiczenia Anakonda 16. Rząd PiS nic nie zmienił w tej sprawie, do niedawna kontynuując działania poprzedników.
Teraz wysyłamy na Bliski Wschód ponad setkę komandosów i cztery samoloty F-16. Kiedy doliczmy do tego fregatę na Morzu Egejskim w ramach misji NATO mającej zapobiegać napływowi nielegalnych uchodźców z Turcji do Grecji, otrzymamy zróżnicowany, choć niewielki, kontyngent lądowo-lotniczo-morski.
Czy aby na pewno taki mały? Jeśli chodzi o żołnierzy sił specjalnych, owszem, jedzie ich niewielu. Sprawa wygląda już inaczej w przypadku okrętów i samolotów. Polska posiada obecnie dwie fregaty, a więc wysyłamy połowę naszych dużych morskich jednostek uderzeniowych. Cztery F-16 to wprawdzie niecałe 10 proc. posiadanych przez nas samolotów tego typu, kiedy jednak weźmie się pod uwagę ich rzeczywistą dostępność – czyli, ile z nich może w każdej chwili poderwać się do akcji – na Bliski Wschód leci już nie 10, ale 20 proc. polskich, w pełni sprawnych „szesnastek".