Dlaczego? Bo w tym, co mówi Mateusz Morawiecki, można znaleźć zarówno ciekawe spostrzeżenia racjonalnego europejskiego polityka, jak i ideologiczne klisze, których nie powstydziłby się najbardziej twardogłowy sympatyk radykalnej prawicy.
I nie wiem, czy premier Morawiecki jest sobą, gdy powołuje się na swoje doświadczenie w międzynarodowych instytucjach finansowych, czy wtedy, gdy je krytykuje. Czy wtedy, gdy z dumą mówi o ściąganych do Polski nowych inwestycjach, czy też wtedy, gdy krytykuje zagraniczne firmy, które transferują zyski z zainwestowanego w Polsce kapitału.
Czy jest sobą, gdy mówi, że nasz kraj stać na więcej, bo Polska sporo osiągnęła, czy wówczas, gdy porównuje III RP do stalinizmu? Czy jest sobą, gdy dyskutuje z premierami innych krajów w Brukseli jak równy z równym, czy wtedy, gdy na spotkaniu Klubów „Gazety Polskiej" narzeka, że „dusza polska została zatruta przez totalitarny komunizm, stalinizm i III RP", jakby nie było różnicy między totalitaryzmem sterowanym z Kremla, a pełnym wad, a jednak niepodległym państwem, którym sami próbujemy gospodarować od trzech dekad.
Czy jest sobą, gdy przekonuje, że chce sprawnego i nowoczesnego systemu sądownictwa, czy też wtedy, gdy mówi o „grupach przestępczych" działających w sądach, lub o postkomunistycznym układzie, który utworzono podczas Okrągłego Stołu (skądinąd w podstoliku ds. reformy prawa i sądów zasiadał wówczas Jarosław Kaczyński). Czy premier jest sobą wówczas, gdy rysuje plany na przyszłość, czy wtedy, gdy twierdzi, że Polacy bojkotowali wybory 4 czerwca, w sytuacji, gdy wówczas była najwyższa do dziś frekwencja?
Która twarz Morawieckiego jest prawdziwa? Czy jego hardcore'owe wypowiedzi płyną z serca, czy też chce się wkupić w łaski radykalnego elektoratu? Czy rzeczywiście jest bardziej światową i europejską twarzą partii rządzącej, czy chce przelicytować Antoniego Macierewicza i Krystynę Pawłowicz?