Na pierwszy rzut oka żywoty polityczne Andrzeja Dudy i Beaty Szydło są prawie identyczne. Ale jeśli przyjrzeć im się bliżej, dostrzec można poważne różnice między dwojgiem polityków. Różnice, dodajmy, na korzyść pani premier.
Oboje są byłymi ziobrystami. To właśnie Zbigniew Ziobro wciągnął ich do polityki, a potem „rozprowadzał" po niej. Oboje zresztą zdradzili swojego protektora, gdy w 2011 r. odchodził z PiS i zakładał nowe ugrupowanie pod nazwą Solidarna Polska. Zostali za to wynagrodzeni awansami w partii.
To moment przełomowy w ich karierze – wybrali lojalność wobec Jarosława Kaczyńskiego, a nie wobec tego, któremu wiele, jeśli nie wszystko, zawdzięczali. Prezes PiS lubi takie osoby i je awansuje. Paradoksalnie, właśnie takich ludzi może być pewny.
Wtedy zaczyna się błyskawiczna kariera Dudy i Szydło. Awansują w strukturze partii oraz w klubie poselskim. On dostaje szansę zdobycia mandatu europosła w 2014 r., ona zajmuje stanowisko wiceprezesa partii. Duda zostaje potem wyznaczony na kandydata PiS na prezydenta, a Szydło, najpierw będąc szefową jego kampanii, otrzymuje propozycję objęcia funkcji premiera. Oboje osiągają swoje cele i dziś sprawują te zaszczytne urzędy.
Oboje byli nikim w polityce, zanim zdradzili obecnego ministra sprawiedliwości. Oboje zostali nagrodzeni przez Kaczyńskiego stanowiskami dlatego, że nie mieli swojej frakcji w partii i nie przejawiali ambicji politycznych. Oboje wszystko zawdzięczają wierności prezesowi PiS. Oboje wreszcie dostąpili wszystkich możliwych zaszczytów dlatego, że Kaczyński nie dostrzegł w nich potencjału buntu i uznał, iż będą mu całkowicie podporządkowani.