Zbliża się szczyt Unii Europejskiej w Rzymie, który ma zdeterminować jej kształt na następną dekadę. Nie ma raczej szans na powstrzymanie koncepcji wielu prędkości, ale wcale nie musi ona mieć katastrofalnych skutków, czyli trwałego podziału na Europę „A" i „B" z miejscem dla Polski w tej gorszej części. Państwami Unii targają zbyt wielkie sprzeczności interesów, by taka konstrukcja mogła się utrzymać, a nawet w ogóle powstać. Polska zatem wcale nie musi być przegrana, mamy szansę tak manewrować w nowej rzeczywistości, by ustawiać się z politycznym wiatrem i wciąż odgrywać rolę czołowego państwa Wspólnoty.
Nasza delegacja jedzie na szczyt z dwoma celami głównymi. Pierwszy to powstrzymanie powstania Unii wielu prędkości, drugi – zreformowanie UE w ten sposób, by zwiększyć władzę państw narodowych kosztem instytucji unijnych. Wątpliwe jednak, by udało się je zrealizować. Za wieloma prędkościami bowiem opowiadają się wszystkie duże państwa Unii (poza nami) i większość mniejszych. Nie zdołamy się im przeciwstawić, także z tej przyczyny, że polska dyplomacja po klęsce związanej z wyborem przewodniczącego Rady Europejskiej ma – oględnie mówiąc – ograniczoną zdolność przekonywania innych do swoich racji.
Nie wydaje się też, by w bliskiej przyszłości doszło do zmiany traktatu lizbońskiego, gdyż przy obecnych napięciach doszłoby wówczas niechybnie do eskalacji narodowych żądań przy negocjacjach, co doprowadziłoby do paraliżu. Z drugiej jednak strony obecny marazm jest nie do utrzymania, ewidentnie blokuje Unii możliwości przełamania targającego nią kryzysu i rozwoju.
W takiej sytuacji przywódcy Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii zdecydowali, że jedyną metodą wyjścia z impasu jest poluzowanie Unii i umożliwienie jej państwom integrowania się według różnych prędkości. W Rzymie pójdą za nimi inni – z pewnością kraje Beneluksu, Słowacja, Austria, państwa bałtyckie, pewnie też Czechy.
Polska słusznie obawia się powstania Unii dwóch prędkości, czyli szybko integrującego się „twardego jądra" wzbogaconego o mniejsze kraje spoza grona państw założycieli Wspólnoty oraz peryferii, które będą traciły wpływ na bieg unijnych spraw i staną się de facto gorszą Unią. Taki rozwój wypadków byłby bardzo złym prognostykiem, rzecz jednak w tym, że nic go nie zapowiada. Na przykład, runęła koncepcja tworzenia jednego ministerstwa finansów i osobnego parlamentu dla strefy euro, o federalizacji Unii nie wspominając. „Twardego jądra" nie chcą przede wszystkim Niemcy, bo szkodziłoby ich interesom, a to wystarczająca siła, by powstrzymać jego formowanie się. Nie sposób sobie wyobrazić parafederacji z udziałem Niemiec postulujących dyscyplinę fiskalną z Włochami i Hiszpanią domagającymi się poluzowania polityki Europejskiego Banku Centralnego.