Ministrowie obrony NATO naradzają się właśnie, jak zapewnić państwom wschodniej flanki paktu większe bezpieczeństwo, efekty tej debaty zostaną skonsumowane na szczycie sojuszu w Warszawie w lipcu. Uzyskanie przez Polskę stałej obecności dużych sił sojuszniczych jest niemożliwe, ale dostaniemy sporo w stosunku do realnych możliwości.
Decyzje sojuszu północnoatlantyckiego wzmocnią nasze bezpieczeństwo, ale pod warunkiem że sami wykonamy wysiłek rozbudowania sił zbrojnych, w tym stworzenia arsenału ofensywnego. W wypadku wojny z Rosją bowiem zarówno NATO, jak i Polska będą musiały zniszczyć potencjał przeciwnika w Królewcu, abyśmy w ogóle mieli szanse na jakąkolwiek skuteczną obronę.
NATO niewiele może
Stała obecność znacznych wojsk NATO – swego czasu minister Sikorski mówił o trzech ciężkich brygadach – nie wchodzi w grę. Wbrew pozorom niedrażnienie Rosji nie jest najistotniejszym z powodów. Taka dyslokacja byłaby sprzeczna ze strategią paktu i Stanów Zjednoczonych, które zrezygnowały z budowy wielkich baz za granicą na rzecz większej mobilności sił i małych, tańszych ośrodków logistycznych zapewniających im zaopatrzenie.
Kolejny powód to szczupłość sił paktu wobec rozległości obszaru zagrożeń. W końcu szczyt sojuszu w Warszawie w lipcu tego roku zadecyduje o wzmocnieniu nie tylko wschodniej, ale i południowej flanki NATO w związku z zagrożeniem migracją i ekstremizmem islamskim.
Aby uzmysłowić sobie, o czym mówimy, warto pamiętać, że obecnie USA mają w Europie dwie stałe brygady plus jedną rotacyjnie, czyli na całym kontynencie tyle, ile – w optymistycznym wariancie – my chcielibyśmy mieć w Polsce.