Polacy powinni bardzo uważnie przyglądać się temu, co dzieje się w tej chwili w Stanach Zjednoczonych. Z narastającej fali sprzeciwu wobec decyzji Donalda Trumpa wnioski powinni wyciągnąć zarówno zwolennicy obozu obecnie rządzącego Polską, jak i jego przeciwnicy. Na koniec powinni z niego wyciągnąć wnioski wszyscy.
Dlaczego? Przede wszystkim sympatycy PiS powinni zobaczyć mechanizm budzenia się protestu w Stanach, który bardzo przypomina to, co przez ostatnie miesiące działo się w Polsce.
Już od pierwszych godzin po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych rozpoczęły się uliczne manifestacje. Część z nich zaczęła się nawet przed uroczystością zaprzysiężenia. Celebryci nie ukrywają swych poglądów politycznych i głośno wyrażają swoją dezaprobatę wobec nowej głowy państwa oraz ostentacyjnie rwą włosy z głów. Jak pisała w ostatnim „Plusie Minusie" Irena Lasota, bardzo to przypomina scenariusz przećwiczony przez KOD w protestach wobec rządów PiS.
Nie, absolutnie nie twierdzę, że opór wobec Trumpa ma jakiś związek z naszą rodzimą opozycją. Chodzi raczej o to, że podobieństwo pomiędzy tymi protestami każe zadać pytanie, czy dotychczasowe tłumaczenia obozu władzy, że protestują przeciw nim komuniści i złodzieje, dawni esbecy i funkcjonariusze WSI, ci, którzy źle życzyli Polsce, oraz ludzie, których oderwano od koryta, dają się obronić?
Trudno na serio twierdzić, że mający tak wiele podobieństw do naszej polityki protest wobec Trumpa animują tamtejsi ubecy czy ludzie komunistycznych służb czy sfrustrowani utratą władzy odpowiednicy Platformy pod wodzą Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. To byłby absurd. Te protesty mają po prostu charakter politycznego sporu. Dokładnie jak w Polsce, w której nie wszyscy mają takie zdanie jak PiS – niekoniecznie dlatego, że mieli rodziców w partii lub wysługiwali się Niemcom.