Bo to ciekawy pomysł – ma swoje oczywiste wady, ale ma także niedające się nie dostrzec zalety. Do tych pierwszych na pewno należy zmarnowanie dorobku i doświadczenia dobrych i solidnych samorządowców, którzy po ośmiu latach wytężonej i korzystnej dla swoich wyborców pracy będą musieli szukać sobie nowego zajęcia. Ale do tych drugich z całą pewnością można zaliczyć zabezpieczenie lokalnych społeczności przed ich oligarchizacją i degeneracją.
Bo tylko z perspektywy Warszawy wydawać się może, że reforma samorządowa przyniosła zawsze i wszędzie same korzyści. Im niżej w strukturach samorządu i im dalej od stolicy, tym częściej można się spotkać z sytuacją, gdy burmistrz czy wójt, przy wsparciu kilku lokalnych biznesmenów i jednego nieuczciwego dziennikarza, na lata potrafi zablokować procesy alternacji władzy i skorumpować gminne życie polityczne i społeczne. To nie wymysł Jarosława Kaczyńskiego, to część polskiego krajobrazu społecznego i życia prowincji.
Postulat dwukadencyjności wychodzi naprzeciw takim zagrożeniom. Nie likwiduje ich całkowicie, nie uniemożliwia zupełnie powstawania opisywanych patologii, ale utrudnia ich realizację i spokojne korzystanie z renty władzy. Możemy oczywiście założyć, że wszędzie ludzie są uczciwi i prawi, ale nie wykażemy się wtedy zbytnią przenikliwością życiową i polityczną.
Problemem związanym z tym, co PiS postuluje, nie jest więc istota zaproponowanych zmian (bycie za nimi lub przeciwko nim nie czyni z kogoś demokraty lub zamordysty), ale raczej zapowiedź, iż dwukadencyjność miałaby uniemożliwić dotychczasowym włodarzom miast, którzy sprawują urzędy już co najmniej dwie kadencje, start w wyborach 2018 roku. Byłoby to klasyczne działanie prawa wstecz i złamanie konstytucji. Tyle tylko, że o tym, co w Polsce jest zgodne z prawem i co nie narusza ustawy zasadniczej, decyduje ciało, w którym większość zdobyli ludzie nieukrywający sympatii wobec prezesa PiS. Trybunał Konstytucyjny pod kierownictwem sędzi Przyłębskiej, bo o nim mowa, może obecnie bez problemu orzec, że propozycje Kaczyńskiego są w całkowitej zgodności z zapisami konstytucji.
Każdy, kto choć trochę zna się na polityce, rozumie, że celem PiS nie są tylko zmiany w funkcjonowaniu samorządu, ale także – a może nawet przede wszystkim – pozbycie się politycznych przeciwników w wielu miastach, w których partia ta od lat doznawała porażek. Gdyby bowiem nowe przepisy weszły w życie w formie proponowanej przez polityków obozu rządzącego, do elekcji nie mogliby stanąć tacy prezydenci jak Paweł Adamowicz, Wojciech Szczurek, Jacek Karnowski, Jacek Majchrowski, Rafał Dutkieiwcz czy Krzysztof Żuk. To samorządowcy skutecznie odpierający ataki PiS. Zapewne w umysłach polityków tej partii zrodziła się pokusa, by wyeliminować ich nie za pomocą kartki wyborczej (co od wielu lat się nie udawało), ale głosowania w Sejmie.