Polityczny argument, że nie powinno się mianować szefa Rady Europejskiej wbrew woli kraju jego pochodzenia, nie został przyjęty przez żadne państwo w UE. Polska mnoży zatem wątpliwości prawne. Jest jednak mało prawdopodobne, żeby udało jej się zablokować wybór Tuska od tej strony.
– Nie ma takiej prawnej możliwości – mówi „Rzeczpospolitej" Jean-Claude Piris, prawnik, współautor unijnych traktatów.
Przede wszystkim sam traktat jest w tej sprawie ogólny. Pozostawia szefom państw i rządów ogromną swobodę w decydowaniu, kogo i w jaki sposób wybrać. Wiadomo, że decyzja zapada kwalifikowaną większością głosów, kadencja przewodniczącego trwa 2,5 roku i jest jednokrotnie odnawialna.
Polskie racje...
Przyjmuje się, że szefem Rady powinien być jej były lub obecny członek, czyli premier lub prezydent państwa członkowskiego, ale – i tu rację ma Polska – nigdzie to nie jest zapisane. Przyjmuje się także, że w przypadku odnowienia mandatu na drugą kadencję dotychczasowego przewodniczącego jego osoba nie musi być przez nikogo zgłaszana, a procedura jest właściwie automatyczna, ale – tu też rację ma Polska – nie jest to nigdzie zapisane.
Polska chciałaby, żeby jej kandydat – Jacek Saryusz-Wolski – został zaproszony na szczyt i mógł przedstawić przywódcom swoją wizję. Prezydencja maltańska odmówiła, argumentując, że panuje pogląd, iż dla takiego zaproszenia powinna być jednomyślność, a takiej nie ma. Znów jednak bez powołania się na żadne przepisy, bo ich po prostu nie ma. Nasi dyplomaci słusznie argumentują, że przy stanowisku, którego historia liczy zaledwie 7,5 roku, trudno mówić o utartych i nienaruszalnych zwyczajach. I że byłoby z pożytkiem dla wszystkich, gdyby uzgodniono jasne i precyzyjne reguły wyboru w postaci wewnętrznych regulacji Rady. To jednak wcale nie musi podobać się przywódcom, którzy nie chcą mieć związanych rąk. Nawet jednak gdyby chcieli jasnych reguł, to do czwartku na pewno ich nie uzgodnią. Ani nawet do końca maja, a to ostateczna data wskazania przewodniczącego.