Brexit może się okazać początkiem końca unijnego wspólnego rynku. Paryż zażądał właśnie od Brukseli ograniczeń dla polskich pracowników na unijnym rynku. Premier Manuel Valls oświadczył, że Komisja Europejska musi zmienić dyrektywę o pracownikach delegowanych, tak żeby zniwelować różnice w wynagrodzeniu płaconym pracownikowi lokalnemu i temu przybyłemu z innego kraju UE.
– Jeśli nie uda nam się przekonać innych do zmiany, to przestaniemy stosować się do dyrektywy – zaszantażował szef francuskiego rządu. Takiej postawie przyklasnęła Marine Le Pen, szefowa Frontu Narodowego, rosnącej w siłę partii populistycznej. Zaapelowała ona, żeby już teraz zamknąć granicę dla zagranicznych pracowników.
To nie pierwszy krok Paryża w tę stronę. Od 1 lipca obowiązuje tam prawo „loi Macron", zgodnie z którym wszystkie firmy wykonujące przewozy we Francji muszą płacić swoim delegowanym pracownikom co najmniej tyle, ile wynosi płaca minimalna nad Sekwaną.
Francuski rząd ulega takim nastrojom, bo obawia się o wynik przyszłorocznych wyborów w kraju pogrążonym od lat w kryzysie gospodarczym. Ale przed eurosceptykami uginają się nie tylko rządzący socjaliści. Alain Juppé, główny kandydat prawicowych republikanów, stwierdził, że po wyjściu z UE Wielka Brytania nie będzie musiała stosować swobody przepływu pracowników w zamian za dostęp do wspólnego rynku. A skoro ustępstwa miałyby być dla Brytyjczyków, którzy z UE wyjdą, to z pewnością chciałyby z nich skorzystać te kraje UE, które już teraz narzekają na tanią konkurencję z olski i innych państw naszego regionu.
– Z wielkim niepokojem patrzę na tendencję do ustępowania pola eurosceptykom. To bardzo groźne dla Polski. A lekarstwem na to nie jest zwiększanie suwerenności państw narodowych w Unii – powiedział „Rzeczpospolitej" profesor Dariusz Rosati, ekonomista, eurodeputowany PO.