Rozgrzany rynek pracy to iluzja

Joanna Tyrowicz, z ekonomistką z Narodowego Banku Polskiego i Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Grzegorz Siemionczyk

Aktualizacja: 28.01.2017 13:58 Publikacja: 28.01.2017 13:57

Joanna Tyrowicz, ekonomistka z Narodowego Banku Polskiego i Uniwersytetu Warszawskiego

Joanna Tyrowicz, ekonomistka z Narodowego Banku Polskiego i Uniwersytetu Warszawskiego

Foto: Archiwum

W 2016 r. gospodarka straciła impet, doszło do załamania inwestycji. Tymczasem sytuacja na rynku pracy systematycznie się poprawiała, stopa bezrobocia osiągnęła historyczne minima. Rynek pracy odczuje spowolnienie z opóźnieniem, czy może to spowolnienie było jednak iluzoryczne?

W tradycyjnym ujęciu rynek pracy jest opóźniony względem koniunktury w całej gospodarce. Brak oznak spowolnienia na rynku pracy nie byłby więc niczym nadzwyczajnym. Ale wcale nie jest tak, że sytuacja na tym rynku jest jednoznacznie dobra. Spadek bezrobocia w danych BAEL (Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności – red.) w II i III kw. 2016 wynikał głównie ze spadku wskaźników aktywności zawodowej, a nie ze wzrostu zatrudnienia. W tym sensie spadek stopy bezrobocia nie musi dobrze świadczyć o koniunkturze na rynku pracy, o popycie na pracę, tylko źle o podaży pracy. A do tego od lat płace rosną bardzo niemrawo.

Niemrawo? W ub.r. w sektorze przedsiębiorstw tempo wzrostu wynagrodzeń realnych wynosiło średnio niemal 5 proc.

Wzrost realnych wynagrodzeń w latach 2015-2016 był w dużej mierze efektem deflacji. A deflacja już się skończyła. W ujęciu nominalnym płace rosły wolniej, w tempie około 4 proc. rok do roku. Mało tego, od 2008 r. trend jest spadkowy. Trudno to nazwać dynamicznym wzrostem wynagrodzeń. W naszych raportach konsekwentnie zwracamy uwagę, że w ciągu ostatnich 20 lat w Polsce bardzo zmalała częstotliwość podwyżek płac. Przeciętny Polak czeka obecnie na podwyżkę cztery lata.

W 2008 r. przy zbliżonej stopie bezrobocia wzrost płac był rzeczywiście zdecydowanie szybszy. Co się zmieniło?

W 2008 r. tak naprawdę płace po raz ostatni zauważalnie rosły. Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, dlaczego dynamika wynagrodzeń spadła. Z jednej strony to może być efekt długofalowych tendencji, np. coraz większego udziału usług w tworzeniu PKB. W usługach pracownicy mają większą wydajność, niż w przemyśle, ale z kolei rośnie ona wolniej. Im więcej osób zatrudnionych w tym sektorze – a dziś to około 60 proc. - tym więcej doświadcza wolniejszego wzrostu produktywności, co przekłada się na wzrost płac. To może tłumaczyć dlaczego dziś płace rosną wolniej, niż kiedyś. Niemrawe tempo wzrostu wynagrodzeń ma też przyczyny instytucjonalne. Traumatyczne doświadczenia z szukaniem pracy powodują, że pracownicy nie ubiegają się o podwyżki, nie naciskają na wzrost płac. Presja płacowa, czyli zjawisko, że płace rosną szybciej, niż produktywność, praktycznie w Polsce nie występuje. To jest też wynik niskiego uzwiązkowienia, niewielkiej liczby porozumień zbiorowych...

Teraz pracodawcy się skarżą na presję płacową.

Jest różnica między naciskami płacowymi, czyli sytuacją, w której pracownicy proszą o podwyżki, a presją płacową. O presji mówimy, gdy wynagrodzenia rosną szybciej, niż wydajność. Taka presja płacowa to zagrożenie dla stabilności firm i gospodarki, bo na dłuższą metę płace nie mogą rosnąć szybciej niż wydajność. Tyle, że w Polsce od 20 lat częstsze są okresy, gdy płace rosną wolniej niż wydajność.

Czyli teoretycznie możliwy jest długi okres nadganiania, tzn. wzrostu wynagrodzeń szybszego niż wzrost wydajności?

Teoretycznie to jest możliwe, ale w praktyce firma, która nie dawała pracownikom podwyżek przez kilka lat i miała dzięki temu nadwyżki, prawdopodobnie zainwestowała je lub spożytkowała inaczej. W Polsce jest tak, że duże zachodnie firmy regularnie przyznaje podwyżki wszystkim pracownikom, a pozostałe dają podwyżki wedle uznania, bez określonych zasad zwiększania funduszu płac i jego rozdysponowywania. Podwyżki płac są więc i będą nieregularne, dlatego nie należy się spodziewać nagłego czy trwałego przyspieszenia wzrostu wynagrodzeń.

Powiedziała pani, że od II kwartału ub.r. spadek stopy bezrobocia odzwierciedlał w dużej mierze spadek wskaźników aktywności zawodowej. Z czego wynikało to drugie zjawisko? To jest efekt 500+?

Na tym etapie nie ma danych, które pozwoliłyby odpowiedzieć na to pytanie. Faktem jest, że spada aktywność zawodowa wśród kobiet w wieku rozrodczym. Ale czy jest to spowodowane programem 500+, tego nie wiadomo. Na pierwszy rzut oka, ta hipoteza brzmi sensownie. Jeśli jednak ktoś ma za sobą kilka lat szukania pracy – a w Polsce szukanie pracy jest doświadczeniem traumatycznym i przeciętnie trwa 10 miesięcy – to raczej nie zrezygnuje z tej pracy tylko dlatego, że ktoś obiecał mu 500 zł miesięcznie. Te kobiety, które z powodu 500+ faktycznie rezygnują, podjęłyby być może taką samą decyzję, gdyby mąż dostał 500 zł podwyżki. Świadczenia nieekwiwalentne, czyli bez związku z pracą – a takim jest 500+ – zazwyczaj nie są przyczyną odejścia z pracy, co najwyżej ułatwiają taką decyzję. Zmniejszają natomiast bodźce do szukania pracy po jej utracie czy dłuższej nieaktywności.

A może wzrost odsetka nieaktywnych zawodowo jest w tym sensie związany z 500+, że skłania część osób do podjęcia pracy w szare strefie, żeby zaniżyć swoje rejestrowane dochody i dostać świadczenie na pierwsze dziecko?

Bardzo mało jest takich osób, które całość zarobków uzyskują w szarej strefie, większość jest tam jedną nogą, tzn. część wynagrodzenia dostaje pod stołem. Gdyby pracownicy odpływali do szarej strefy, miałoby to wpływ na dynamikę rejestrowanych wynagrodzeń, a nie na wskaźniki aktywności. Każdy, kto choć część płacy dostaje legalnie, figuruje w statystykach jako aktywny zawodowo. Poza tym, gdyby nawet ktoś miał z powodu 500+ całkowicie przejść do szarej strefy i zniknąć z grona aktywnych zawodowo, to powinno to w równym stopniu dotyczyć mężczyzn i kobiet. Tymczasem maleje aktywność zawodowa kobiet.

Czyli nie można potwierdzić, że spadek aktywności zawodowej jest związany z 500+, ale nie można tego również wykluczyć. A jakie są alternatywne wyjaśnienia?

Tak wysoka płaca minimalna (w ub.r. 1850 zł, w 2017 r. 2000 zł – red.), jaka obowiązuje w Polsce, nie wpływa korzystnie na popyt na pracę. Tym bardziej, że wysokość płacy minimalnej nie zależy od warunków płacowych w danym regionie Polski. Podwyżki tej płacy rzadko bywają dla pracodawców bodźcem do zwalniania ludzi, ale zgodnie z wynikami naszych badań, sprawiają, że pracodawcy mniej chętnie zatrudniają. Dla części osób, które długo szukają pracy i nie mogą jej znaleźć, płaca minimalna może więc być barierą. Takie osoby dezaktywizują się, nawet jeśli pozostają zarejestrowane w urzędach pracy. Ten proces trwa w Polsce od dłuższego czasu i dotyczy około 150 tys. osób rocznie.

Ostatnio spadek stopy bezrobocia związany był ze spadkiem aktywności zawodowej, ale wcześniej, w 2015 r., także ze spadkiem rotacji już zatrudnionych osób – czyli tzw. bezrobocia frykcyjnego. To dość zaskakujące, bo przy dobrej koniunkturze ludzie powinni mieć większą odwagę do zmiany pracy...

Rynek pracy, choć zwykle jest opóźniony względem cyklu w gospodarce, może też dawać wyprzedzające sygnały. Gdy ktoś widzi, że w firmie, dla której pracuje, biznes nie idzie coraz lepiej, to może dojść do wniosku, że to nie jest najlepszy moment na zmianę pracy. Takie zastyganie rynku może być wyprzedzającym wskaźnikiem koniunktury. A to właśnie widzimy w danych od 2014 r. Przepływy na rynku pracy maleją.

Dlaczego?

Średni czas szukania pracownika, niezależnie od jego kwalifikacji, wydłuża się. Firmy widzą, że to kosztuje dużo czasu i energii, więc niechętnie tworzą nowe miejsca pracy. Gdy ktoś odejdzie, to owszem, zatrudniają, ale niewiele firm tworzy zupełnie nowe miejsca pracy. W takich warunkach pracownicy są mniej skłonni do zmian.

Przez lata było tak, że wzrost wskaźników aktywności zawodowej kompensował spadek liczby osób w wieku produkcyjnym, związany ze starzeniem się społeczeństwa. Rozumiem, że teraz demografia zaczęła przeważać. Jakie to będzie miało konsekwencje? Czeka nas dalszy systematyczny spadek stopy bezrobocia?

Niekoniecznie. Gospodarka będzie po prostu w innym punkcie równowagi. Może być tak, że będzie nas 25 mln, zamiast 35 mln, i nadal będzie 15-proc. bezrobocie. To będzie zależało od tego, jaka będzie sytuacja na rynku pracy.

Można coś zrobić, żeby liczba aktywnych zawodowo nadal rosła, pomimo negatywnych trendów demograficznych?

Zasób potencjalnie aktywnych zawodowo będzie się kurczył, to jest nieubłagana konsekwencja demografii. Natomiast na to, ile z tych potencjalnie aktywnych będzie faktycznie aktywnych, jakiś wpływ mamy. Dotychczas systematycznie rosła aktywność osób po 45. roku życia, ale w tej grupie wieku wciąż pozostaje wiele osób, które mogłyby i chciałyby pracować, a jednak pozostają poza rynkiem pracy. Ważne jest też, żeby aktywizować osoby młode, w wieku 20-24 lata. Polska jest wyjątkiem m.in. w tym względzie, że młodzi nie łączą edukacji z pracą, choćby dorywczą. No i jest jeszcze wiele osób, zwłaszcza kobiet – i to we wszystkich grupach wieku, – które jako główną przyczynę nieaktywności podają opiekę nad dzieckiem lub inną osobą zależną. Tutaj też jest duży potencjał do aktywizacji.

Biernych zawodowo w wieku produkcyjnym jest 7,9 mln, 18 proc. z nich, czyli ponad 1,4 mln, deklaruje, że chciałoby podjąć pracę. Tymczasem z powodów demograficznych z rynku pracy znika co roku 150 tys. osób. W krótkim okresie można sobie więc wyobrazić znaczący wzrost podaży pracy pomimo starzenia się społeczeństwa?

Tak, ale te 150 tys. osób spośród 16 mln pracujących stanowi niespełna 1 proc. Wydajność pracy rośnie szybciej. Nie jest więc tak, że musimy koniecznie zwiększać liczbę pracujących, żeby gospodarka się rozwijała. Ale zwiększanie wskaźników aktywności zawodowej ma też inne aspekty. Po prostu dobrze by było, gdyby rynek pracy był bardziej inkluzywny, dawał każdemu możliwość pracy choćby przez kilka godzin w tygodniu. Wtedy skala wymaganej redystrybucji będzie mniejsza. W Polsce pracuje na przykład tylko 10 proc. osób z niepełnosprawnościami, a w Holandii – 50 proc.

Mówi pani, że gospodarka może się rozwijać w dotychczasowym tempie, nawet jeśli liczba pracujących będzie malała. Ale to będzie przecież oznaczało, że coraz mniejsza grupa ludzi będzie musiała płacić składki pozwalające wypłacać świadczenia coraz większej rzeszy niepracujących. To nie jest prosty przepis na stłumienie aktywności gospodarczej?

Dzielimy się pieniędzmi, a nie główkami. Jeśli wydajność będzie rosła szybciej niż będzie ubywało pracowników, to będzie więcej pieniędzy do podziału.

Czyli popularna teza, że demografia to największa bariera rozwoju naszej gospodarki, to klisza, nie mająca uzasadnienia w teorii?

We wszystkich długoterminowych modelach wzrostu gospodarki tempo wzrostu populacji odgrywa istotną rolę. Te modele sugerują, że gospodarki, które nie mają dodatniego tempa wzrostu populacji, raczej nie rozwijają się szybko. To pozwala zrozumieć, dlaczego Nigeria rośnie szybciej od Botswany, ale nie wyjaśnia już dlaczego PKB per capita w jednym kraju rośnie szybciej, niż w innym. W Polsce przedsiębiorcy inwestują głównie po to, żeby zastąpić człowieka maszyną. To ma sens, bo uzbrojenie techniczne pracy jest w Polsce ciągle niskie. W tym świetle trend demograficzny i trend do coraz większej mechanizacji pracy do siebie pasują.

Ostatnio był wysyp książek, że roboty zabiorą pracę ludziom. Na razie wygląda na to, że szybciej zabraknie ludzi do pracy...

Opowieść, że nie będzie pracy dla ludzi, to bzdura. Nawet w USA, gdzie temat robotów zabierających pracę jest szczególnie nośny, pracuje dziś dużo więcej osób, niż 20 lat temu. Ogólnie rzecz biorąc, na całym świecie pracuje dziś dużo więcej ludzi, niż za czasów gdy biegaliśmy z pługiem i nie było traktorów.

Tylko, że postęp zawsze tworzył nowe miejsca pracy, a dzisiaj podobno tak nie jest.

Nie ma powodów, żeby sądzić, że ten proces ustał. Skupiamy się na tym, że maszyny zabierają pracę wówczas, gdy pojawiają się negatywne skutki społeczne tego zjawiska, tzn. gdy pojawia się tzw. bezrobocie technologiczne. Tylko jak odróżnić to bezrobocie od innego? Zawodów, które zupełnie zniknęły, jest niewiele. Nawet dorożkarze wciąż istnieją, chociaż potrzeba ich mniej i pełnią inną funkcję społeczną. Nowoczesna ekonomia, zamiast o zawodach woli mówić o pewnych wiązkach umiejętności. Jeśli jedną czynność udało się zautomatyzować, wiązki umiejętności osób, które straciły część zajęcia, z reguły są przydatne gdzie indziej.

CV

Dr hab. Joanna Tyrowicz jest adiunktem na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego oraz pracownikiem Instytutu Ekonomicznego Narodowego Banku Polskiego. Zajmuje się badaniami rynku pracy oraz sytuacji gospodarstw domowych. Jest współtwórczynią ośrodka badawczego GRAPE (Group for Research in Applied Economics).

W 2016 r. gospodarka straciła impet, doszło do załamania inwestycji. Tymczasem sytuacja na rynku pracy systematycznie się poprawiała, stopa bezrobocia osiągnęła historyczne minima. Rynek pracy odczuje spowolnienie z opóźnieniem, czy może to spowolnienie było jednak iluzoryczne?

W tradycyjnym ujęciu rynek pracy jest opóźniony względem koniunktury w całej gospodarce. Brak oznak spowolnienia na rynku pracy nie byłby więc niczym nadzwyczajnym. Ale wcale nie jest tak, że sytuacja na tym rynku jest jednoznacznie dobra. Spadek bezrobocia w danych BAEL (Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności – red.) w II i III kw. 2016 wynikał głównie ze spadku wskaźników aktywności zawodowej, a nie ze wzrostu zatrudnienia. W tym sensie spadek stopy bezrobocia nie musi dobrze świadczyć o koniunkturze na rynku pracy, o popycie na pracę, tylko źle o podaży pracy. A do tego od lat płace rosną bardzo niemrawo.

Pozostało 93% artykułu
Rynek pracy
Rośnie popyt na pracę dorywczą
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Rynek pracy
Pokolenie Z budzi postrach wśród pracodawców
Rynek pracy
Tych pracowników częściej szukają dziś pracodawcy
Rynek pracy
Padł rekord legalnych pracowników z zagranicy w Polsce. Pomogli Azjaci
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Rynek pracy
Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, WNE UW: Byłam przeciwniczką "babciowego"