Rzeczpospolita: Dlaczego Donald Trump postanowił przyjechać do Warszawy?
Jamie Fly: Decyzja zapadła bardzo późno, jakieś trzy tygodnie temu. Udział prezydenta w tak wielkich spotkaniach międzynarodowych jak szczyt G20 jest ustalany z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ale ich program uzupełnia się o dwustronne wizyty znacznie później, to w Białym Domu normalna praktyka. Doradcy Trumpa uznali, że przyjazd do Warszawy będzie dobrą okazją, by poprawić atmosferę po porażce szczytu NATO w Brukseli, gdzie prezydent nie wspomniał o więzi transatlantyckiej. W Polsce będzie też mógł pokazać, że oto jest ważny sojusznik, który wydaje odpowiednie środki na obronę. To wszystko będzie więc dla Trumpa „success story", jakiej Biały Dom w tej chwili bardzo potrzebuje. Ale chodzi też o coś więcej. 7 lipca, a więc dzień po przemówieniu przed pomnikiem Powstania Warszawskiego Trump spotka się w Hamburgu z Władimirem Putinem. Republikanie chcą, aby rozmowy z Rosjanami rozpoczęły się z pozycji siły, to w Waszyngtonie często stosowana strategia. Trump ogłosi więc, że nie wycofa wojsk USA z Europy Środkowej, że to jest region, który nie należy i nie będzie należał do rosyjskiej strefy wpływów.
„Deal" z Rosją, o którym tyle razy Trump wspominał w kampanii wyborczej, jest wciąż możliwy?
W Waszyngtonie chyba już nikt w to nie wierzy. Trwa śledztwo w sprawie powiązań ekipy Trumpa z Moskwą, to paraliżuje ruchy prezydenta. Ale także Kreml nie robi nic, aby takie porozumienie było możliwe. W Syrii Putin właściwie nie podejmuje współpracy z Amerykanami, na Ukrainie nie chce wprowadzić w życie porozumienia z Mińska. Rex Tillerson poprosił Kongres o więcej czasu na nawiązanie bliższych relacji z Kremlem, ale spotkał się z oporem nie tylko czołowych demokratów, ale także republikanów. Kiedy Barack Obama lansował w 2009 r. „reset" z Rosją, poszedł na kluczowe ustępstwo wobec Moskwy, rezygnując z projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Teraz nie ma żadnych sygnałów, że administracja Trumpa chciała zrobić coś podobnego. Osiem lat temu w Waszyngtonie wielu się łudziło, że na Kremlu górę mogą wziąć reformatorzy, prezydentem był w końcu Dmitrij Miedwiediew. Dziś nikt w USA nie ma już takich nadziei. W Kongresie jest więc powszechne poparcie dla utrzymania, a nawet wzmocnienia sankcji wobec Rosji. Trump też nie ma więc wiele do zaoferowania Putinowi. Jeśli w czymkolwiek porozumie się z Kremlem, będą to sprawy o znaczeniu taktycznym, nie strategicznym, jak np. warunki współpracy w Syrii, gdy padnie Rakka.
A sojusz z Rosją przeciw Chinom? Odwrócony manewr Henry'ego Kissingera z lat 70.?