Jego szef Niemiec Thomas Bach znalazł się w trudnej sytuacji: długo dawał do zrozumienia, że jest przeciwny wykluczaniu Rosji jako kraju, a teraz, gdy dowody rosyjskiego przestępstwa są ewidentne, musi narazić swą przyjaźń z Władimirem Putinem i pokazać Rosjanom drzwi. Tego oczekują od niego przedstawiciele wielu krajowych komitetów olimpijskich, Światowa Agencja Antydopingowa, zachodnie media oraz opinia publiczna.

Prestiżowo zraniona Rosja zapewne zareaguje ostro, sport był i jest tam jednym z istotnych powodów narodowej dumy, MKOl znalazłby się w najgłębszym kryzysie od czasu bojkotów igrzysk w Moskwie (1980) i Los Angeles (1984), a to był przecież zupełnie inny świat. Możliwości putinowskiej propagandy przeznaczonej na użytek wewnętrzny są praktycznie nieograniczone, jak przekonaliśmy się przy okazji agresji na Ukrainę, aneksji Krymu czy wojny w Syrii. Przeciętny Rosjanin nie uwierzy, że jest to zasłużona kara za doping zorganizowany przez państwo, i sportowcy, którzy dostali się w te tryby, muszą ponieść konsekwencje, nawet jeśli znajdą się wśród nich niewinni.

Doping w sporcie to problem uniwersalny, ale żaden kraj po upadku NRD nie zorganizował przestępstwa na taką skalę jak Rosja i dlatego nie ma powodu, by dyskutować o słuszności ewentualnej surowej kary – czasowego wygnania z igrzysk. Ale trzeba też mieć nadzieję, że pod tym pretekstem nie zostaną zapomniane winy tych, którzy wiedzieli i tak długo byli odwróceni, przede wszystkim Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej (IAAF) i jej szefa Sebastiana Coe.

Chyba czuje on, że znalazł się w dwuznacznej sytuacji, nie cieszy się ostentacyjnie z wykluczenia rosyjskich lekkoatletów z igrzysk i wyciąga rękę do zgody w przyszłości. Byłoby bardzo źle, gdyby rosyjski puder przykrył cały dopingowy brud.