Piotr Wierzbicki: Odwinąć się Brukseli

Unia Europejska nie jest dziś tą unią, do której wchodziliśmy przed laty i za przystąpieniem do której głosowaliśmy w referendum. Mamy – my, którzy byliśmy „za” – święte prawo czuć się oszukani i mielibyśmy święte prawo powiedzieć „dość”. Szkoda tylko, że Polska nie leży na wyspach albo w samym środku Alp – twierdzi Piotr Wierzbicki, publicysta.

Aktualizacja: 14.11.2017 21:21 Publikacja: 13.11.2017 18:56

Piotr Wierzbicki: Odwinąć się Brukseli

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

W kwestii wejścia do Unii kierowana przez mnie wówczas „Gazeta Polska" powiedziała zdecydowanie „tak". Uczyniliśmy to nie z miłości do brukselskiej biurokracji, lecz z poczucia, iż mentalnie, cywilizacyjnie, kulturowo jesteśmy częścią Zachodu. Dziś już mało kto o tym pamięta, ale gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpętała się, bezpośrednio wokół nas, po prawej stronie sceny politycznej, medialna kampania pod hasłem „precz z Europą, masonami, Ameryką, NATO". Propozycja była czytelna, zresztą niespecjalnie się z nią kryto: Z Rosją przeciw zgniłemu Zachodowi. Nie po to w przeszłości stawałem wielokrotnie w obronie historycznej roli i pozycji Romana Dmowskiego, żeby teraz spokojnie patrzeć, jak jego idea powraca w paskudnej bogoojczyźnianej karykaturze. Zareagowaliśmy z całą mocą i nasze „tak" dla Unii było oczywistą konsekwencją a zarazem niezbywalnym elementem podjętej przez nas kampanii przeciw „łubiankowym" sentymentom i zalotom. Już wkrótce przyszło nam słono zapłacić za tę akcję: gdyby nie ona, nie byłoby zamachu na „Gazetę Polską".

Jarosław Kaczyński w swej skądinąd ciekawej i wartościowej książce „Porozumienie przeciw monowładzy" tak wyrażał się o naszej postawie w tamtym okresie: „Później linia się zmieniła, złagodniała, tak bardzo, że stała się całkiem niejasna." Otóż wprost przeciwnie, ta linia była wtedy bardzo jasna, po prostu musieliśmy walczyć na dwa fronty, a mój czołówkowy tekst „Między Michnikiem a Rydzykiem" precyzyjnie definiował sytuację. (I niech Pan Prezes, zamiast wystawiać cenzurki prywatnej, niezależnej i w dodatku niegdysiejszej gazecie, zatroszczy się raczej o poziom dzisiejszej telewizji publicznej, której natrętna, nachalna, niezdarna, nieprofesjonalna propaganda obraża inteligencję społeczeństwa i ośmiesza rząd.)

Zawiedzione nadzieje

Gdy wypowiadaliśmy, i to z pełnym przekonaniem, owe „tak" widzieliśmy w Unii organizację nieruchawą, nadmiernie zbiurokratyzowaną, ale w sumie przyjazną, oddaną szczytnym ideałom solidarności i braterstwa, kierowaną przez ludzi może nie najwyższego lotu, ale przynajmniej dobrej woli. Jako ewentualne zagrożenie jawiły nam się ciągotki tamtejszych urzędników w stronę mnożenia zbędnych, często absurdalnych przepisów (normy na rozmiary bananów, ogórków itp.). Jakże śmiesznie brzmią tamte obawy wobec horroru, z którym mamy do czynienia dziś! Mniejsza teraz o to, co zaszło – Unia się zmieniła czy też raczej po prostu zdjęła maskę – ale w miejsce organizacji ofiarowującej współpracę mamy w Brukseli i w Strasburgu do czynienia z agresywną, opresyjną strukturą, która sama sobie przyznała prawo do najbardziej brutalnej, totalnej ingerencji w wewnętrzną sytuację poszczególnych państw członkowskich, po czym przyjęła rolę ideologicznej żandarmerii stojącej na straży chorego zabobonu poprawności politycznej i interesów międzynarodowego establishmentu. W atmosferze karnych procedur, represji, szantażu, gróźb użycia siły, nagonki propagandowej trwa akcja kwestionowania kolejnych uchwał parlamentu, dezawuowania reform, spiskowania z opozycją w nadziei obalenia rządu. W poszczególnych kwestiach jednym państwom zaleca się kopiować rozwiązania przyjęte u innych, innym zaś tego samego się zabrania (!). A, jak nam właśnie obwieszczono, fundusze strukturalne, owszem, zostaną przyznane, ale nie za darmo, lecz w nagrodę za siedzenie cicho i dobre sprawowanie.

To prawda: wydaje się, że oficjalne powołanie „państwa europejskiego" odłożono póki co na później. Problem w tym, że ta koszmarna idea (która, jak każda utopia, podobnie jak komunizm, zaczyna się od „świetlanej przyszłości", a kończy na użyciu siły i finalnej krwawej katastrofie) wprowadzana jest w najlepsze nieoficjalnie, chyłkiem, tylnymi drzwiami, a trwająca właśnie akcja nękania i ubezwłasnowolniania narodowych parlamentów stanowi na tej drodze ważny krok.

Za fasadą braterstwa

Jakby tego (co wyżej) było mało, wychodzi coraz wyraźniej na jaw, że – choć za rosnącą agresję unijnych elit odpowiada w znacznym stopniu ich autentyczne opętanie ideologiczne – to Unia, tak niby kosmopolitycznie nastrojona, jest dziś w istocie całkiem sprawnym narzędziem zaspokajania ściśle narodowych interesów paru największych państw. Od lat – i na to pozostali (ze strachu bądź z lenistwa) niezwykle gładko się zgodzili – rządzi duet Niemcy – Francja. Obiektem ataku stają się nieposłuszni. Węgry, mały kraj z silnym rządem konserwatywnym, kłują w oczy, dają zły przykład, demonstrują karygodną krnąbrność. Z Polską jest gorzej, nasz kraj przeszkadza, zaczyna wracać do swej tradycyjnej roli bycia w Europie zakałą w planach strategicznych rozwiązań geopolitycznych. Czyżby to ślepota bądź irracjonalne skąpstwo stały za niechętną reakcją Pani Kanclerz i pozostałych polityków niemieckich na apel prezydenta Trumpa o zwiększenie wydatków na obronę? Wprost przeciwnie, nie ślepota, nie skąpstwo, tylko całkiem racjonalna kalkulacja: kanclerz Merkel ma najwyraźniej w tyle głowy, że te pieniądze pójdą w błoto, że Rosja Niemcom nie zagraża, bo i przecież, ściśle biorąc, nie zagraża, jej ambicje ekspansjonistyczne sięgają Gruzji, Państw Bałtyckich, Ukrainy, nawet Polski, ale z pewnością nie dalej. Perspektywa osi Moskwa – Berlin – Paryż może nęcić bardziej niż wizja nowych wydatków na obronę i, niewykluczone, wystarczy zaklajstrować problem Ukrainy (wstrzymać walki), by ten scenariusz stał się faktem. No właśnie, tylko ten cholerny kraj nad Wisłą!

Polska przestaje przeszkadzać, gdy władzę w Warszawie obejmuje rząd stosownie spolegliwy i usłużny.

Gdybyśmy wiedzieli...

Ostatnio często zadaję sobie pytanie, jakbym się zachował, co wtedy, przed laty powiedział swoim czytelnikom, gdybym wiedział to, co teraz, gdyby mi jakiś nieomylny wróżbita przepowiedział, że nieruchawa, zbiurokratyzowana, lecz w końcu dość przyjazna organizacja przepoczwarzy się szybko w strukturę opresyjną z rosnącym apetytem na pozbawienie nas podstaw suwerenności. Odpowiedź jest zawsze niezmienna: nie wiem, jak bym się zachował, nie wykluczam, że by mnie trafił szlag. Ale zarazem nie mam wątpliwości, że ostatecznie dobrze się stało. Trzeba było wejść do Unii, bo przyniosło nam to sporo korzyści cywilizacyjnych. Jeżeli zdecydowalibyśmy się dzisiaj na opuszczenie wspólnoty oznaczałoby to zapewne tylko gwałtowną eskalację nacisków zewnętrznych, już nie tylko z Zachodu, lecz również ze Wschodu, i radykalne pogorszenie sytuacji wewnętrznej. Partia Niemiecka miałaby jeszcze bliżej do Berlina (bo już nie musiałaby tam pukać przez Brukselę), Parta Moskiewska, ostatnio przyczajona, zepchnięta na margines, choć dająca znać o sobie uporczywym szczuciem przeciw Ukrainie, dostałaby wymarzone pole do popisu.

Fatalne położenie geograficzne zobowiązuje, nie ma od niego ucieczki, trzeba z nim, zaciskając czasem zęby, żyć i mężnie stawiać mu czoło.

Problem numer jeden

Prawo i Sprawiedliwość stawia czoło sytuacji. Polska zapewne mogłaby od biedy przyjąć tysiąc stosownie sprawdzonych i wyselekcjonowanych uchodźców (powtarzam: uchodźców, nie zwykłych imigrantów), ale z pewnością nie dlatego, że taką zachciankę miała kanclerz Merkel. W obliczu nakazów, gróźb, szantażu trzeba było powiedzieć „nie". Słusznie też Polska nie poddaje się naciskom na polu reform: sejm popełniłby samobójstwo, gdyby przestraszył się listów wysyłanych z Brukseli a pisanych w Warszawie przez działaczy rozzłoszczonej opozycji. Niestety choć pani premier Szydło ocenia każde z tych zagrożeń prawidłowo, to postrzega je osobno (jak ci Tuwimowscy „straszni mieszczanie w strasznych mieszkaniach"). Powiada, że głównym problemem Europy są uchodźcy. Nieprawda, uchodźcy są tylko jednym z przejawów głównego problemu Europy, którym jest nie co innego, jak przekształcenie się Unii Europejskiej w skansen ideologicznego dyktatu, politycznej opresji, dominacji silnych nad słabszymi. Rozłożenie akcentów ma znaczenie. W rezultacie koncentrowania się tutejszej oficjalnej retoryki na uchodźcach światowa opinia publiczna, dodatkowo faszerowana kłamstwami przez naszych przeciwników, ma dziś wszelkie powody, by postrzegać Polskę jako paskudny kraj szczególnie nieczuły na los potrzebujących, a to przecież krzywdzące, naszym faktycznym znamieniem wywoławczym jest co innego: przeczulenie na punkcie niepodległości, za którą zapłaciliśmy w przeszłości zbyt wiele, by ją teraz, i to bez jednego wystrzału, utracić.

Zająć stanowisko

Co powinien uczynić rząd? Zamiast tłumaczyć się z każdej decyzji parlamentu przedstawić wreszcie w oddzielnym oficjalnym dokumencie skierowanym do władz w Brukseli, europejskich rządów a także polskiej i światowej opinii publicznej swoje stanowisko zarówno wobec agresywnych działań podejmowanych przeciw Polsce przez liderów z Brukseli, jak w sprawie przyszłości Unii Europejskiej. Przypominam, że w tej drugiej kwestii, wręcz kluczowej, jedynym poważnym dokumentem leżącym na stole pozostaje wciąż memoriał ministrów spraw zagranicznych Niemiec i Francji, z postulatem wyjęcia spod kompetencji państw członkowskich polityki zagranicznej i obrony, a zatem, praktycznie biorąc, nadania im statusu landów, prowincji czy guberni.

Jaka powinna być teza wyjściowa naszego stanowiska? Ano taka, że nie uznajemy, wręcz nie przyjmujemy do wiadomości, traktujemy jako na niczym nie opartą uzurpację przypisywane sobie przez władze Unii prawo do podejmowania akcji karnych, wymierzonych w kraje członkowskie mniej lubiane w Brukseli ze względów ideologicznych i politycznych.

Unijni liderzy w swych atakach na Polskę powołują się często na „wartości", „europejskie wartości", „nasze wspólne wartości". Najwyższy czas zdefiniować porządnie te pojęcia i postulowane tu rządowe oświadczenie stworzyłoby ku temu właściwą, naturalną okazję. Niech po prostu zostanie powiedziane, że w naszym rozumieniu „europejskie wartości" to chrześcijańskie korzenie Europy, nienaruszalne prawo narodów do stanowienia o swym losie, bezwzględne poszanowanie ich suwerenności, wolne wybory, wolność słowa, pluralizm rozumiany nie jako mieszanie kultur i narodów, tylko jako różnorodność poglądów i rozwiązań przyjmowanych w życiu poszczególnych państwowości. Niech adresaci i czytelnicy dokumentu dowiedzą się, że antychrześcijańska krucjata i projekt tworzenia „nowego człowieka", „nowego Europejczyka" ulepionego z dogmatów politycznej poprawności jawią nam się jako przejawy bolszewickiego, ciemniackiego barbarzyństwa.

Trzeba by to napisać w stylu ofensywnym, bez tłumaczenia się, czy użalania, ale „po ludzku", wprost, w żadnym wypadku nie wytwornym slangiem dyplomatycznym ministra Szymańskiego, ale i pod żadnym pozorem nie łamaną polszczyzną pani posłanki Mazurek, no i ogłosić bez uprzednich międzynarodowych uzgodnień (po których z tekstu pozostałyby same frazesy). Inni niech zabiorą głos potem, gdy już dowiedzą się, jakie jest polskie stanowisko.

Autor jest pisarzem i publicystą. W latach 1993–2005 był redaktorem naczelnym „Gazety Polskiej"

W kwestii wejścia do Unii kierowana przez mnie wówczas „Gazeta Polska" powiedziała zdecydowanie „tak". Uczyniliśmy to nie z miłości do brukselskiej biurokracji, lecz z poczucia, iż mentalnie, cywilizacyjnie, kulturowo jesteśmy częścią Zachodu. Dziś już mało kto o tym pamięta, ale gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpętała się, bezpośrednio wokół nas, po prawej stronie sceny politycznej, medialna kampania pod hasłem „precz z Europą, masonami, Ameryką, NATO". Propozycja była czytelna, zresztą niespecjalnie się z nią kryto: Z Rosją przeciw zgniłemu Zachodowi. Nie po to w przeszłości stawałem wielokrotnie w obronie historycznej roli i pozycji Romana Dmowskiego, żeby teraz spokojnie patrzeć, jak jego idea powraca w paskudnej bogoojczyźnianej karykaturze. Zareagowaliśmy z całą mocą i nasze „tak" dla Unii było oczywistą konsekwencją a zarazem niezbywalnym elementem podjętej przez nas kampanii przeciw „łubiankowym" sentymentom i zalotom. Już wkrótce przyszło nam słono zapłacić za tę akcję: gdyby nie ona, nie byłoby zamachu na „Gazetę Polską".

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Waga nieważnych wyborów
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?