Nie sposób zostawić bez polemiki artykułu „Komu ambasadę, komu?" Renaty Grocholi i Bartosza T. Wielińskiego opublikowanego kilka dni temu w „Gazecie Wyborczej". Zarówno tytuł, jak i treść artykułu jednoznacznie sugerują, że minister Witold Waszczykowski zastępuje świetnych zawodowych dyplomatów osobami przypadkowymi, bez odpowiedniego przygotowania.
Do zabrania głosu upoważnia mnie fakt, że na początku lat 90. objąłem, też „bez przygotowania", bardzo wówczas ważny Departament Ameryki Północnej i Południowej w MSZ.
Pracownicy z „gmachu" i „ulicznicy"
Gdy zjawiłem się w „gmachu", jak w gwarze zawodowej nazywa się siedzibę Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jedyną niemal radą, jaką otrzymałem od zasiedziałych w nim pracowników było: „Jak znajdzie pan jakiś dokument na biurku, należy natychmiast ustalić, na czyje biurko można go przekazać". A przecież mimo takiego „szkolenia" potrafiłem niemal od razu prowadzić rokowania dotyczące tak trudnej sprawy, jak ustanowienie sekcji interesów USA przy Ambasadzie Polskiej w Bagdadzie. I niedługo potem na wczesnym etapie rozważań na temat rozszerzenia NATO zostałem zaproszony jako pierwszy (może do dziś jedyny) Polak na rozmowy do superbezpiecznego situation room w Białym Domu (tego z zegarami, pokazywanego w wielu filmach); nie prowadzi się w nim rozmów o kwestiach trywialnych. Amerykanom jakoś nie przeszkadzał mój brak obycia na salonach dyplomatycznych. Oczywiście w ówczesnym MSZ zdarzało mi się natrafiać także na osoby pracowite i rozsądne.
Sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj. Po odejściu z ministerstwa i powrocie na uczelnię nie straciłem kontaktu kolegami z MSZ i mogę stwierdzić, że tzw. kultura instytucji jest taka, jaka była. Nadal podstawowa taktyka to „nie podpaść nikomu", a celem jest objęcie stanowiska ambasadora.
W polskiej służbie zagranicznej to jedyna funkcja, która daje nie tylko status, ale i względną wygodę materialną. Ale nie dla wszystkich starczy ambasad i dlatego pracownicy gmachu z taką irytacją patrzą na zewnętrznych nominatów („uliczników i ulicznice", jak ich wdzięcznie nazywają), którzy zabierają im sprzed nosa obiekty westchnień i nadziei. A co bardziej rozczarowani szukają dziennikarzy, którym można przekazać swoje żale.