Lewicki: Zły ambasador, bo z nominacji PiS

Jakie to elementy prezentacji nowych ambasadorów wzbudziły zastrzeżenia autorów „Wyborczej"? Kąśliwe uwagi anonimowego pracownika MSZ nie są wystarczającym argumentem, jeśli trzymać się zasad solidnego dziennikarstwa – pisze politolog.

Aktualizacja: 22.09.2016 19:45 Publikacja: 21.09.2016 19:13

Lewicki: Zły ambasador, bo z nominacji PiS

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Nie sposób zostawić bez polemiki artykułu „Komu ambasadę, komu?" Renaty Grocholi i Bartosza T. Wielińskiego opublikowanego kilka dni temu w „Gazecie Wyborczej". Zarówno tytuł, jak i treść artykułu jednoznacznie sugerują, że minister Witold Waszczykowski zastępuje świetnych zawodowych dyplomatów osobami przypadkowymi, bez odpowiedniego przygotowania.

Do zabrania głosu upoważnia mnie fakt, że na początku lat 90. objąłem, też „bez przygotowania", bardzo wówczas ważny Departament Ameryki Północnej i Południowej w MSZ.

Pracownicy z „gmachu" i „ulicznicy"

Gdy zjawiłem się w „gmachu", jak w gwarze zawodowej nazywa się siedzibę Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jedyną niemal radą, jaką otrzymałem od zasiedziałych w nim pracowników było: „Jak znajdzie pan jakiś dokument na biurku, należy natychmiast ustalić, na czyje biurko można go przekazać". A przecież mimo takiego „szkolenia" potrafiłem niemal od razu prowadzić rokowania dotyczące tak trudnej sprawy, jak ustanowienie sekcji interesów USA przy Ambasadzie Polskiej w Bagdadzie. I niedługo potem na wczesnym etapie rozważań na temat rozszerzenia NATO zostałem zaproszony jako pierwszy (może do dziś jedyny) Polak na rozmowy do superbezpiecznego situation room w Białym Domu (tego z zegarami, pokazywanego w wielu filmach); nie prowadzi się w nim rozmów o kwestiach trywialnych. Amerykanom jakoś nie przeszkadzał mój brak obycia na salonach dyplomatycznych. Oczywiście w ówczesnym MSZ zdarzało mi się natrafiać także na osoby pracowite i rozsądne.

Sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj. Po odejściu z ministerstwa i powrocie na uczelnię nie straciłem kontaktu kolegami z MSZ i mogę stwierdzić, że tzw. kultura instytucji jest taka, jaka była. Nadal podstawowa taktyka to „nie podpaść nikomu", a celem jest objęcie stanowiska ambasadora.

W polskiej służbie zagranicznej to jedyna funkcja, która daje nie tylko status, ale i względną wygodę materialną. Ale nie dla wszystkich starczy ambasad i dlatego pracownicy gmachu z taką irytacją patrzą na zewnętrznych nominatów („uliczników i ulicznice", jak ich wdzięcznie nazywają), którzy zabierają im sprzed nosa obiekty westchnień i nadziei. A co bardziej rozczarowani szukają dziennikarzy, którym można przekazać swoje żale.

Gdybyż to jeszcze po objęciu wymarzonych stanowisk w tej czy innej stolicy zachowywali się tak, jak na przykład ambasadorowie amerykańscy czy niektórzy europejscy. Gdy pracownicy takich ambasad mają wziąć udział w przyjęciu, ambasador ustala, który z nich ma z kim i o czym rozmawiać oraz czego się dowiedzieć. Każdy z takich dyplomatów pije na przyjęciu soczki, z przeprowadzonych rozmów sporządza natychmiast notatkę, a zastępca ambasadora albo radca polityczny scala je dla ambasadora, który przekazuje raport do swojej stolicy.

A polskie ambasady i ich pracownicy? Cóż...

Do takiego świata wkraczają wskazani w artykule w „GW" profesorowie Piotr Wilczek, Włodzimierz Marciniak, Arkady Rzegocki i Andrzej Przyłębski.

Na całym świecie ambasadorów dzieli się na zawodowych, czyli wywodzących się z danego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i politycznych, czyli znajomych prezydenta albo poważnych darczyńców na rzecz zwycięskiej partii. Do absolutnych wyjątków zalicza się natomiast trzeci typ ambasadorów, czyli wybitnych profesorów czy artystów, którzy potrafią wnieść do relacji dwustronnych nową jakość i pokazać, że dyplomacja to nie tylko sztuka balansowania trzymanymi w jednej ręce talerzykiem i kieliszkiem.

Czy aby na pewno ofiary?

Gdy na początku lat 90. XX w. uczestniczyłem w procesie wymiany polskich ambasadorów, często sięgaliśmy właśnie do takich osób. Jakie doświadczenie dyplomatyczne miał Kazimierz Dziewanowski, zanim pojechał do Waszyngtonu? Profesor Krzysztof Byrski, zanim pojechał do Delhi? Profesor Jan Kieniewicz, zanim pojechał do Madrytu? Dr Ryszard Schnepf, późniejszy wiceminister spraw zagranicznych, zanim pojechał do Montevideo? W każdym z tych przypadków odpowiedź brzmi: żadne. A przecież wszyscy oni, i wielu im podobnych, dzięki swej wiedzy, obyciu oraz znajomości miejscowej historii i kultury znakomicie reprezentowali Polskę i nasze interesy.

Nie wiem, czy rzeczywiście obecna wymiana ambasadorów jest tak wielka, że wcześniej niespotykana, jak twierdzą autorzy tekstu z „GW". Ale nawet gdyby tak było, to przecież zdecydowana większość ambasadorów wraca obecnie do kraju po prostu dlatego, że kończy im się czteroletnia kadencja – nawet jeśli ten czy ów stara się uchodzić za „ofiarę zmiany". A przede wszystkim warto pamiętać o zwyczaju (bo nie przepisie) amerykańskiej służby zagranicznej, w której wszyscy ambasadorowie podają się do dymisji z chwilą zmiany lokatora Białego Domu. Nie tylko bowiem nie można reprezentować interesów państwa bez utożsamiania się z jego aktualną polityką, lecz także nie można dobrze pełnić roli ambasadora w ważnej stolicy bez dobrej, osobistej znajomości z osobami wchodzącymi w skład nowej elity rządzącej.

Kandydaci na ambasadorów przed otrzymaniem nominacji muszą zaprezentować się sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Przesłuchania te można na żywo śledzić w internecie, a stenogramy dostępne są na stronie Sejmu. Kończąc ostatnio obrady, wiceprzewodniczący komisji z PO pogratulował ministrowi „bardzo dobrych kandydatur".

Śladem tygodnika „Nie"

Rad bym zatem wiedzieć, jakie to elementy prezentacji nowych ambasadorów wzbudziły zastrzeżenia autorów publikacji z „GW" albo które z odpowiedzi na pytania posłów dały asumpt do podawania w wątpliwość kwalifikacji nominatów. Kąśliwe uwagi anonimowego pracownika MSZ nie są wystarczającym argumentem, jeśli trzymać się zasad solidnego dziennikarstwa.

Gdy pracowałem w MSZ i uczestniczyłem w procesie wymiany ambasadorów, byliśmy często atakowani przez tygodnik „Nie". Byłoby smutnym zjawiskiem, gdyby tezę „zły, bo nowy" przejęła teraz „Gazeta Wyborcza".

Autor jest politologiem, amerykanistą, anglistą, przewodniczącym Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych

Nie sposób zostawić bez polemiki artykułu „Komu ambasadę, komu?" Renaty Grocholi i Bartosza T. Wielińskiego opublikowanego kilka dni temu w „Gazecie Wyborczej". Zarówno tytuł, jak i treść artykułu jednoznacznie sugerują, że minister Witold Waszczykowski zastępuje świetnych zawodowych dyplomatów osobami przypadkowymi, bez odpowiedniego przygotowania.

Do zabrania głosu upoważnia mnie fakt, że na początku lat 90. objąłem, też „bez przygotowania", bardzo wówczas ważny Departament Ameryki Północnej i Południowej w MSZ.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Pałkiewicz na Dzień Ziemi: Pół wieku ekologicznych złudzeń