Trwający od 2008 roku globalny kryzys gospodarczy udowodnił ponad wszelką wątpliwość jedno – kapitał ma narodowość. Karty rozdają ci, którzy mają więcej własnych hal fabrycznych niż zagranicznych montowni na swoim terenie. Trwały sukces jest udziałem tych, którzy mają więcej rodzimych marek o charakterze transgranicznym, a peryferyjność i kruche sukcesy należą do tych, którzy w globalnym łańcuchu dostaw pełnią rolę podwykonawców i są zagłębiem tzw. spółek-córek. Bo znaczenie państw, ich przewagi konkurencyjne oraz zamożność społeczeństw mają źródła w rodzimym kapitale zdolnym do gospodarczego zdobywania własnych rynków i (a może przede wszystkim) rynków zagranicznych.
Już nie tylko przeciętny polski obywatel ma coraz więcej zastrzeżeń do charakteru i kierunku przemian gospodarczych w naszym kraju. Polskie deformacje rozwojowe coraz śmielej i bardziej otwarcie diagnozują ekonomiści, niektórzy przedstawiciele instytucji finansowych czy przedsiębiorcy.
Ja zabieram głos z trzech powodów: po pierwsze – zgadzam się, że stoimy dziś na rozdrożu i wobec wyczerpania się prostych rezerw wzrostu oraz zagrożenia pułapką średniego dochodu musimy znaleźć nowe i adekwatne silniki rozwojowe. Po drugie – przy dzisiejszych wyzwaniach i dynamicznie zmieniającym się otoczeniu zewnętrznym mamy naprawdę mało czasu, żeby przestawić polską gospodarkę na właściwe tory. I po trzecie – uważam, że z dwóch powyższych względów klasa polityczna zdecydowanie więcej czasu i wysiłku powinna włożyć w naprawianie tego, co po 25 latach Polskę i Polaków boli, niż w celebrowanie i obronę dorobku tego, co po 1989 roku nam się udało.