W obliczu słabości sejmowej opozycji, co najmniej od kilku miesięcy w mediach trwa układanie alternatyw i spekulowanie o nowym pokoleniu liberalnych polityków, wolnym od sierot po PO–PiS-ie. Przed maratonem wyborczym czekającym nas w latach 2018–2020 obserwatorzy gremialnie rzucili się na poszukiwanie nowych twarzy – czy to w PO i Nowoczesnej czy w aktywniejszych politycznie organizacjach pozarządowych. Nawet niektóre ośrodki socjologiczne sugerują, że istnieje miejsce na nienazwaną jeszcze „nową partię centrową", pytając wyborców o jej ewentualne poparcie. Ten trop może się okazać fałszywy.
Tak naprawdę walka o przyszły kształt polskiej sceny politycznej może się rozegrać zupełnie gdzie indziej. Jeszcze nieraz usłyszymy wołanie o odświeżenie starych szyldów, czy o „młodych następców Petru i Schetyny". Jednak dla uważnych obserwatorów, również prawicowych, coraz wyraźniejsze jest, że dużo (a może wszystko) zależy od głosów wyborców sytuujących się na lewo od centrum.
SLD – być albo nie mieć
Liderzy postkomunistów wiedzą, że wynik w granicach 8–10 proc. i szeroka lewicowa koalicja jest w najbliższym czasie nie do osiągnięcia (w wyborach w 2015 r. podobna koalicja zdobyła 7,6 proc. głosów – red.). I badania, i zwykła demografia wyraźnie wskazują, że poparcie dla nich topnieje, a szeroka koalicja przy wysokim progu wyborczym nie daje postkomunistom szans na dostanie się do Sejmu. Dlatego najbliższe dwa lata będą dla nich walką na śmierć i życie: albo powstrzymają odpływ wyborców do alternatywnych inicjatyw na lewicy (takich jak ruchy miejskie, Zieloni albo Razem) i zapewnią sobie wielkim wysiłkiem poparcie 5–6 procent, albo stracą wszystko, włącznie z publiczną dotacją. Z małą, ale widoczną w mediach reprezentacją parlamentarną, mogliby wyeliminować konkurentów na lewicy ze społecznej świadomości, zepchnąć ich do kulturowej niszy spod znaku ekologii i LGBT. To ich jedyna szansa na odrodzenie SLD jako politycznej marki.
Trend przeciwny jest dla Czarzastego et consortes wyrokiem. Nowa lewica (np. Razem) zbierająca w wyborach ponad 5 proc. stałaby się znaczącą siłą. Niezależnie od tego, czy wynik ten uzyskałaby w wyborach samorządowych (Bąk-Dziemianowicz we Wrocławiu, Zandberg w Warszawie), czy w europejskich – efekt kuli śniegowej, jaki następuje po takim sukcesie wizerunkowym mógłby skonsolidować poparcie dla nowej, młodej partii, zapewnić dużą słyszalność jej postulatom i relegować SLD poniżej progu nawet w kilku kolejnych wyborach.
O co toczy się gra
PiS zdaje sobie sprawę, że ma tu dużo do wygrania. W SLD znajduje nieoczekiwanego, ale cennego taktycznego sojusznika. Bardzo dużo zależy bowiem od wyborców lewicy. Jeśli podtrzymają mocno już chwiejący się sztandar SLD – partia ta może liczyć na kilku prezydentów miast i dwóch, trzech europosłów, zarazem jednak rozbicie lewicowych głosów (przy słabnięciu PO) prawdopodobnie doprowadzi do jeszcze większego niż w 2015 r. rozproszenia wśród partii opozycyjnych. Jeśli dodać do tego nawet subtelne manipulacje granicami okręgów wyborczych (co łatwo przeprowadzić w Sejmie choćby i na pół roku przed wyborami), to kilka sił centrowo-lewicowych (SLD, Razem, PSL) może znaleźć się poza parlamentem. Powstaje wizja dużej – być może konstytucyjnej – większości dla przedstawicieli i zwolenników „dobrej zmiany".