Dyskusja dotycząca ewentualnych nieprawidłowości przy reprywatyzacji nieruchomości warszawskich kieruje debatę publiczną w złą stronę. Zgodnie z powyższym bowiem to byli właściciele gruntów i budynków lub nabywcy ich roszczeń doprowadzają rzekomo do nadużyć, próbując odzyskać zabrane mienie. A więc w skrócie – reprywatyzacja jest problemem, bo ktoś gdzieś usiłuje odzyskać to, co państwo zabrało jego poprzednikom prawnym.
Cytując słowa jednej z piosenek, można zawołać „oj nie tak, panowie, nie tak!".
Cios w prawdziwą elitę
Zgodnie z tą narracją (pomińmy już w tym miejscu odpowiedź na pytanie: słusznie czy niesłusznie skierowaną przeciwko warszawskiemu ratuszowi; to zupełnie osobna sprawa, której niniejszy tekst wprost nie dotyczy) głównymi poszkodowanymi są osoby, które aktualnie zajmują sporne nieruchomości i którym dziś jakieś prawa się odbiera. Oczywiście, nie można negować ich problemów. Wyrzucanie ludzi z zajmowanych mieszkań będzie dla nich dramatem. I o tym nie można zapomnieć. Ale jednocześnie trzeba wyraźnie podkreślić, że z perspektywy całego zagadnienia reprywatyzacji jest to problem pochodny. Zapomina się bowiem o fakcie, że główne zło tkwi w zdarzeniach znacznie wcześniejszych.
Przypomnijmy w wielkim skrócie: w latach 40. i 50. władza ludowa, wykoślawiając przedwojenne plany reformy rolnej, odebrała – z naruszeniem wszelkich praw obywatelskich – właścicielom szereg nieruchomości. Zarówno kamienic, dworków, jak też nieruchomości rolnych czy leśnych. Chodziło o uderzenie w przedwojenną prawdziwą elitę, osłabienie i wykorzenienie jej.
Na mocy różnych, mniej lub bardziej chaotycznych (ale tak samo bezwzględnych), aktów prawnych komuniści po prostu – mówiąc obrazowo – okradali rodziny ziemiańskie z ich wieloletniego dorobku. Robili to na różne sposoby. Czasem wystarczało wydanie ogólnikowego rozporządzenia czy dekretu, zgodnie z którym w jakiejś miejscowości nakazywało się rekwirować bliżej nieokreślone nieruchomości, a następnie miejscowi członkowie PZPR we własnym zakresie to doprecyzowywali.