Nowak: Ci, co myślą tylko raz

Walka z „terroryzmem ideowym" może okazać się największym współczesnym wyzwaniem – pisze radca prawny i historyk.

Aktualizacja: 16.08.2017 20:47 Publikacja: 16.08.2017 19:32

Nowak: Ci, co myślą tylko raz

Foto: Materiały prasowe

W dziejach II Rzeczypospolitej po roku 1926 był taki epizod, że co jakiś czas kolejni działacze opuszczali Polską Partię Socjalistyczną i przechodzili na stronę sanacji. Prasa socjalistyczna wówczas przekonywała czytelników, że owi zdrajcy to straszne świnie, których zdrada już dawno była przewidywana. Znajdujący się po przeciwnej stronie politycznej barykady konserwatyści bezlitośnie z tego wówczas kpili, złośliwie pytając socjalistów, czy wszystkie „świnie" już z ich grona wyszły, czy też może jakieś jeszcze pozostały... Anegdota ta okazuje się dosyć aktualna przy okazji dzisiejszych dyskusji o polityce i o tzw. symetrystach.

Pojęcie „symetrystów" właściwie nie zostało jasno zdefiniowane i chyba każdy rozumie je tak, jak uważa. Wychodzi z tego specyficzna wybuchowa mieszanka, na podstawie której wydedukować można, że symetrysta to ktoś pomiędzy PO i PiS. Takie ujęcie problemu jest nieprecyzyjne i może doprowadzić do tego, że symetryści powoli zaczną stawać się trzecim politycznym plemieniem. Wydaje się, że może to prowadzić na manowce. Dystans politycznej wojny znamionuje bowiem nie tyle zestaw politycznych poglądów, ale sam sposób do tych poglądów dojścia.

Zbigniew Ziobro w niedawnym głośnym wywiadzie dla tygodnika „Sieci" przypomniał, że w polityce występują zarówno ogólne wartości, strategiczne cele, jak też taktyczne działania. Minister sprawiedliwości tego nie dodał, ale kluczowe w tym kontekście wydaje się stwierdzenie, czy uczestnicy debat publicznych posiadają umiejętność indywidualnej oceny każdej z tej kwestii. Czym innym będzie ogólna wartość, jaką jest np. sprawiedliwość, czym innym strategiczny cel – dążenie do reformy sądownictwa, a jeszcze czym innym konkretny projekt ustawowy. Obecnie natomiast zwolennicy konkretnej opcji politycznej zbyt łatwo wszystkie te kwestie ze sobą bezrefleksyjnie utożsamiają. Zakładają więc, że walka o sprawiedliwość jest równoznaczna z wejściem w życie ustaw sądowniczych tylko i wyłącznie w danym, konkretnym brzmieniu. Można jeszcze zrozumieć taką postawę u polityków, u których taktyka często jest ważniejsza od wartości. Ale bardziej autonomiczni ponoć publicyści? Powyższy przykład znajdzie identyczne przełożenie na wiele innych zagadnień: sprawę smoleńską, program 500+ czy też ocenę polityki historycznej.

Pół biedy, gdyby problem sprowadzał się do tego poziomu debaty publicznej, czyli braku rozróżnienia nadrzędnych wartości i taktycznych działań. Sięga on jednak znacznie dalej. Ks. Józef Tischner napisał swojego czasu „Filozofię dramatu", w której to porównywał życie ludzkie do dramatycznej sceny. Zapożyczając metaforę i odnosząc ją do debaty publicznej, można wskazać, że debata publiczna odnosi się coraz częściej nie tyle do samego głównego scenicznego „dramatu", ale przede wszystkim didaskaliów. Czyli dotyczy mniej lub bardziej zręcznej wypowiedzi jakiegoś przedstawiciela władzy, jakiegoś incydentalnego sporu, ocenę czyjegoś zachowania... I problemem staje się to, że w większości uczestnicy debaty automatycznie przenoszą ocenę jakichś wartości, a nawet strategicznych celów na konieczność określonej oceny danego incydentu.

Ergo – jeżeli popieramy daną partię, to automatycznie bronimy wszystkich wypowiedzi jej przedstawicieli lub sympatyków, a jeśli z tą partią walczymy – działamy wręcz odwrotnie. A w oczach przeciwników ideowych stajemy się przeciwnikami najważniejszych wartości.

Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Działania polityczne nie mogą wszystkim uczestnikom debaty publicznej determinować oceny konkretnych szczegółowych zdarzeń i działań. To są różne sprawy. Jeżeli tak dalej się dziać będzie, zaczniemy zachowywać się jak wywołani na początku artykułu socjaliści z czasów II RP, dla których niedawny sojusznik automatycznie może stać się zdemaskowaną już wiele lat wcześniej odwieczną „świnią".

Inaczej to ujmując, trzeba wystrzegać się „terroryzmu ideowego". Pojęcie to zdefiniował jeszcze w czasach II RP Stefan Kisielewski. Mają je cechować: „1. rygoryzm i nietolerancja ideowa; 2. niechęć do wolnej, krytycznej myśli; 3. pogarda dla stanowisk odmiennych". Kisiel rozwijał to następująco: „Myślący zwolennik terroryzmu ideowego myśli tylko raz. Kiedy doszedł do wniosku, że taki czy inny klucz jest prawdziwy, wtedy zamyka głowę na cztery spusty: nie potrzebuje przecież myśleć, ma swój klucz, którym wali przeciwników po łbach i żadne wątpliwości już się go nie imają". Dodajmy, że zdaniem Kisiela terroryzm ideowy mógł opanować każdego, skrajnego narodowca, ale również liberała z otoczenia Antoniego Słonimskiego.

Porzucanie owego klucza nie jest w interesie większości partii. Ale z perspektywy jakości debaty publicznej walka z „terroryzmem ideowym" może się okazać największym współczesnym wyzwaniem.

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: My, stare solidaruchy