Grabowski: Świńska zagwozdka

Afrykański pomór świń stał się problemem różnych środowisk gospodarczych. Jego rozwiązanie przerasta możliwości resortu rolnictwa – pisze ekonomista i były europoseł.

Aktualizacja: 02.08.2017 19:49 Publikacja: 02.08.2017 18:48

Grabowski: Świńska zagwozdka

Foto: Piotr VaGla Waglowski

O polskim rolnictwie, polityce państwa i Unii Europejskiej wobec niego, nie zachłystując się pochwałami i samozadowoleniem, nie ma odwagi pisać nikt. Ani naukowcy, ani tym bardziej politycy bądź działacze gospodarczy nie zaryzykują krytycznych sądów. O rolnictwie mówi się tylko dobrze, bo przecież państwo i UE dofinansowują ten sektor na niespotykaną kiedyś skalę. Jakikolwiek głos krytyczny to wystawienie się na ryzyko podpadnięcia potężnemu i licznemu w Polsce wiejskiemu elektoratowi. Wspierany on jest dzielnie przez zatrudnionych w otoczeniu rolnictwa, czyli w branżach sprzedających środki produkcji, skupujących, przechowujących i przetwarzających, a na końcu sprzedających produkty rolne.

Ten stan rzeczy powoduje, że coraz bardziej w ocenie sytuacji w rolnictwie odrywamy się od rzeczywistości, coraz bardziej ci, którzy się na ten temat wypowiadają, zakłamują rzeczywistość. Aż tu nagle ujawnia się problem, którego skala i możliwe konsekwencje ekonomiczne, polityczne, ekologiczne sprowadzają nas boleśnie na ziemię. Co mam na myśli? Epidemię afrykańskiego pomoru świń (ASF), która rozprzestrzeniła się na wschodnich terenach Polski, a jest wysoce prawdopodobne, że wkrótce przekroczy linię Wisły i obejmie cały kraj.

Naśladować Hiszpanię

Pojedyncze ogniska choroby przywleczonej do nas podobno zza wschodniej granicy przez zarażone dziki zaobserwowano kilka lat temu. Reakcja odpowiedzialnych za rolnictwo władz i nadzoru sanitarnego była „dyskretna" – zgodnie z regułą, że o problemach najlepiej nie mówić głośno i nie działać radykalnie. Doszło do rozprzestrzenienia się epidemii i dziś mamy ujawnionych kilkadziesiąt jej ognisk.

Według zajmujących się problemem naukowców i działaczy gospodarczych za rozszerzanie się epidemii w 5–10 procentach odpowiadają dziki, których populacja w Polsce osiągnęła niespotykane rozmiary, szacowane na 400 tys. sztuk. Tymczasem w stosunku do powierzchni naszych lasów nie powinno ich być więcej niż 40 tys. Dzików przybywa, bo zwiększa się obszar uprawy kukurydzy – przysmaku tych zwierząt, a jednocześnie przestały być one atrakcją dla myśliwych. Dziś Pawlak z filmu „Nie ma mocnych" nie musiałby tracić czasu na przemalowywanie świni, by partyjny aparatczyk miał na co zapolować – dzików ci u nas dostatek.

W ponad 90 proc. odpowiedzialność za rozszerzanie się epidemii ponoszą ludzie. Na wsiach rolnicy ciągle jeszcze nie przestrzegają surowych zasad sanitarnych. Co gorsza, często skarżą się na służby weterynaryjne, że to one roznoszą chorobę. W domyśle mamy sugestię, że obowiązuje zasada: jest choroba, jest klient, jest kasa.

Zagrożona jest znaczna część producentów trzody, a przecież są oni bardzo silnie powiązani ekonomicznie z bankami kredytującymi produkcję, przetwórniami mięsa, handlowcami. Przykładem niech będzie młody rolnik z powiatu monieckiego, który zaciągnął kredyt na budowę tuczarni trzody, rozpoczął tucz na dużą skalę, a teraz na skutek zarazy musi zutylizować liczące ponad tysiąc sztuk stado. Co więcej, przez kilka lat nie może podejmować tej działalności, gdyż jego gospodarstwo jest zainfekowane. Rodzi się pytanie, jak ma spłacać kredyty? Z czego utrzymać rodzinę i siebie?

Sprawa wydawała się błaha do czasu, gdy mówiono o kilku ogniskach epidemii. Wtedy ją zlekceważono w myśl zasady „moja chata z kraja". Dziś, gdy choroba się rozprzestrzeniła, jej opanowanie wymaga działań radykalnych i wielokierunkowych zgodnie z przykładem, który dała kilkadziesiąt lat temu Hiszpania. Co tam zrobiono? Zlikwidowano całkowicie tucz trzody, przeprowadzając jednocześnie bardzo starannie wszystkie zabiegi sanitarne i dezynfekujące.

Idąc za przykładem hiszpańskim, powinniśmy radykalnie ograniczyć również uprawę kukurydzy, zastępując ją innymi roślinami, by zlikwidować „stołówkę pod chmurką" dla dzików. Ponadto należy ograniczyć populację tych zwierząt, umożliwiając ich odstrzał nawet na terenach Natury 2000 i w parkach narodowych – choć jest to półśrodek trudny do zaakceptowania dla ekologów.

Co najważniejsze, należy pomóc w stworzeniu zawodowej alternatywy dla kilkudziesięciu, a może więcej tysięcy rolników i współpracujących z nimi pracowników i przedsiębiorców, którzy powinni się przekwalifikować i podjąć inną działalność. W przeciwnym razie wszyscy skazani są na wegetację bądź bankructwo. I tak oto mały świński problemik stał się dużym problemem i to dotyczącym różnych środowisk gospodarczych. To nie są żarty, lecz często być albo nie być dla tych, którzy z ziemi się wywodzą, byt swój z ziemią związali i nie chcą, a bywa, że nie potrafią z niej odejść.

UE się nie śpieszy

Jak widać, rozwiązanie problemu ASF w Polsce przerasta możliwości Ministerstwa Rolnictwa. Konieczna jest współpraca między resortami rolnictwa, spraw wewnętrznych, środowiska i finansów, a także samorządami i kto wie, kim jeszcze. By problem rozwiązać, potrzebny jest program wsparty poważnymi kwotami pieniędzy wygospodarowanymi przez ministra finansów i Unię Europejską. Wątpić jednak należy, by UE do interwencji i pomocy się kwapiła. Dlaczego? Nie jest dla nikogo tajemnicą, że wyparcie polskiej wieprzowiny z unijnego rynku to marzenie producentów z Hiszpanii, Danii, Niemiec. Tu litości nie ma – gdy jest szansa wyeliminowania polskiego konkurenta z rynku, to się to robi, tym bardziej że ostatnimi laty polscy rolnicy rozpychają się ze swym eksportem na rynek unijny i na Wschód.

Jakie mogą być koszty programu? Nawet szacunkowo i skromnie licząc, potrzebnych będzie kilka, a prawdopodobnie kilkanaście miliardów złotych w ciągu trzech–pięciu lat, by zlikwidować epidemię i stworzyć alternatywne źródła dochodów dla rolników dziś prowadzących tucz trzody. Tak czy inaczej, należy się liczyć ze spadkiem produkcji wieprzowiny w Polsce, a w konsekwencji wzrostem cen mięsa wieprzowego i jego przetworów, co z pewnością jest złą wiadomością dla konsumentów.

A co w tej sprawie zamierza zrobić ekipa dobrej zmiany? Nie chcąc się narazić rolnikom, bo przecież za rok to oni będą rozstrzygali w wyborach, na kogo zagłosują w samorządach, a za dwa lata w wyborach do parlamentu, minister rolnictwa próbuje rozładować napięcie, obiecując odszkodowania i proponując rozwiązania prosto z głowy urzędników – tyleż spóźnione, co nieskuteczne. Przykładem niech będzie projekt budowy za ponad 100 mln zł płotu na granicy Polski z Białorusią i Ukrainą. Liczyłby on ponad 700 km. Co o tym pomyśle sądzić? Wątpić należy w jego skuteczność i zgodę ekologów na jego budowę chociażby przez Puszczę Białowieską. Jeśli już, to dziś płot taki przydałby się bardziej na linii Wisły, ale nawet on nie uchroni przed przenoszeniem epidemii przez ptaki żerujące na padłych dzikach.

Przykład drugi to pomysł włączenia wojska i obrony terytorialnej do odstrzału dzików. Ktoś, kto o tym mówi, dowodzi, że nie ma zupełnie pojęcia o tym, czym jest broń myśliwska, a czym broń używana przez wojsko.

Nierozwiązany pozostaje problem utylizacji padłych świń. Dziś są one transportowane na znaczną odległość, co jest bardzo kosztowne. A przecież ich mięso mogłoby być przerobione na karmę dla psów i kotów.

Chłop na zagrodzie...

Sumując, polscy fachowcy od rolnictwa powinni zdać sobie sprawę,, że większość kłopotów tego sektora może zostać rozwiązana tylko przy skoordynowanym użyciu narzędzi, metod, sposobów dostarczonych rolnictwu z zewnątrz, z otoczenia gospodarki – włącznie ze środkami finansowymi. Ponadto, by sprawnie rozwiązać problem, potrzebna jest aktywna, zbiorowa, zgodna współpraca, współdziałanie rolników – co dziś na polskiej wsi jest często bardzo trudne bądź niewykonalne. Bo przecież „chłop... (przepraszam – rolnik) na zagrodzie równy wojewodzie".

Tak czy inaczej, w przededniu Ogólnopolskiego Święta Wieprzowiny przypadającego 5 sierpnia, każdy, kto lubi zakąsić „świńskim ciałem", niech trzyma kciuki, by epidemia ASF została w Polsce zlikwidowana.

Autor jest absolwentem Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2004–2009 był europosłem z ramienia LPR

Tytuł i śródtytuły od redakcji

O polskim rolnictwie, polityce państwa i Unii Europejskiej wobec niego, nie zachłystując się pochwałami i samozadowoleniem, nie ma odwagi pisać nikt. Ani naukowcy, ani tym bardziej politycy bądź działacze gospodarczy nie zaryzykują krytycznych sądów. O rolnictwie mówi się tylko dobrze, bo przecież państwo i UE dofinansowują ten sektor na niespotykaną kiedyś skalę. Jakikolwiek głos krytyczny to wystawienie się na ryzyko podpadnięcia potężnemu i licznemu w Polsce wiejskiemu elektoratowi. Wspierany on jest dzielnie przez zatrudnionych w otoczeniu rolnictwa, czyli w branżach sprzedających środki produkcji, skupujących, przechowujących i przetwarzających, a na końcu sprzedających produkty rolne.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?