Europa bez Unii Europejskiej nie przeszkadzałaby ani Trumpowi, ani Putinowi. Byłaby politycznie słaba i bezradna. Takiej Europie, jej poszczególnym państwom, oba te mocarstwa mogłyby łatwo narzucać swą wolę. Jakoś przeprowadziłyby nowy podział na strefy wpływów, które byłyby respektowane nawet bez nowej żelaznej kurtyny. I takiej Europy dziś znowu pragną. Moskwa od dawna, Waszyngton po raz pierwszy po II wojnie światowej.
Dwa spotkania na szczycie potwierdzą sytuację Europy, która została wzięta w dwa ognie. Pierwszym jest szczyt sojuszu atlantyckiego, drugim spotkanie Trumpa z Putinem. Dla prezydenta USA ważniejsze będzie to drugie. Szczyt NATO jest dla niego jak szczyt G7, który był krótkim przystankiem przed spotkaniem z północnokoreańskim dyktatorem. Jak wiadomo, spotkania z sojusznikami irytują Trumpa, on nie czuje się częścią tego klubu. Co innego dyktatorzy. Do nich Trump ma szacunek, a dla Putina wręcz otwartą admirację.
Czytaj także: Czy UE i NATO będą istnieć zawsze?
Dawniej szczyty NATO, łatwiejsze czy trudniejsze, służyły, obok podejmowania ważnych decyzji, potwierdzaniu więzi strategicznych i ideowych łączących Amerykę i Europę. Teraz ich głównym punktem są połajanki ze strony Trumpa oraz wysyłane przezeń sygnały podważające jedność, czyli wiarygodność sojuszu. Już von Clausewitz pisał, że głównym źródłem siły sojuszu jest jego zwartość.
Mamy jeszcze NATO, ale już nie mamy wspólnoty atlantyckiej. I to za sprawą USA. Bo partnerem Ameryki w tej wspólnocie była jednocząca się Europa. Tak było lepiej dla obu stron. I nawet nieporównanie potężniejsi Amerykanie dotąd to rozumieli. Nawet jeśli niekiedy dochodziło do napięć, to zawsze były to kłótnie w rodzinie. Nawet wtedy, gdy de Gaulle wyprowadzał Francję z organizacji militarnej sojuszu, albo gdy George W. Bush, idąc na wojnę z Irakiem, ze złością dzielił Unię na starą i nową Europę.