Minął czerwcowy weekend Bożego Ciała. W wypadkach drogowych zginęły 32 osoby, a 574 zostały ranne. Część rannych umrze za kilka dni lub tygodni w wyniku powikłań powypadkowych, a część z nich zostanie kalekami do końca życia. Horror!
Żadna tam ułańska fantazja
W czasie świąt i „przedłużonych weekendów" żniwo śmierci na polskich drogach jest największe. Święto Niepodległości 11 listopada 2016 r. wypadło w czwartek. Więc miliony Polaków i Polek już w środę około południa rozpoczęły exodus z miast w kierunku... właśnie – dokąd? Po tym weekendzie okazało się, że 90 osób pojechało na cmentarz, a ponad 650 osób zostało rannych.
Co się dzieje w Polsce? Co to za gromada samobójców, zabójców, straceńców, desperatów bez wyobraźni, awanturników i motoryzacyjnych nieudaczników siada za kierownicą? Przecież w Stanach Zjednoczonych liczba osób, która ginie w czasie weekendu, jest mniejsza niż w Polsce, a mieszka tam 310 mln ludzi wobec 38 mln w naszym kraju.
Komentatorzy telewizyjni, a są to najczęściej ulegający stereotypom dziennikarze, którzy powtarzają co tydzień dyrdymały o ułańskiej fantazji polskich kierowców albo apelują o ostrożną jazdę – nie dotykają istoty problemu. Winią też za wypadki miliony starych aut sprowadzonych z zagranicy. Problem nie jest tymczasem techniczny, lecz mentalny. Nie bierze się z braku autostrad albo ze złego stanu aut – ale ze stanu mentalności kierowców.
Polski przeciętny kierowca ma źle poukładane w głowie. Jeździ bezczelnie, agresywnie, bez wyobraźni, zarówno w mieście, jak i na szosie. Przy czym im młodszy kierowca, tym gorszy. Picie wódki i zażywanie narkotyków nie jest uważane za przeszkodę w prowadzeniu pojazdów, zarówno przez kierowców, jak i ich żony i przyjaciółki, które nie protestują i siadają do auta wraz z pijakiem, aby wrócić po weselu albo po dyskotece do domu. No i agresja, którą polski facet zieje na co dzień dookoła wobec otoczenia, sięga zenitu, gdy siądzie on za kierownicą.