Robert Korzeniowski: Syryjczycy nie chcą emigrować

- Ofiary wojny potrzebują przede wszystkim wiary w to, że traktujemy ich podmiotowo – mówi Łukaszowi Lubańskiemu Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski.

Aktualizacja: 20.06.2017 21:50 Publikacja: 19.06.2017 20:43

Robert Korzeniowski odwiedził dotkniętą przez wojnę Syrię jako członek ekipy UNICEF

Robert Korzeniowski odwiedził dotkniętą przez wojnę Syrię jako członek ekipy UNICEF

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Nie miał pan obaw przed wyjazdem do Syrii?

Robert Korzeniowski: Miałem, jestem w końcu racjonalnym człowiekiem. Fakt, że UNICEF jest organizacją szanowaną przez wszystkie strony konfliktu, sprawił jednak, że czułem się bezpiecznie. Ale żadnej gwarancji nie ma, bo w lutym konwój organizacji został zbombardowany, prawdopodobnie przez Rosjan. Zginęli ludzie. Także w drodze do Aleppo przytrafiła się nam niebezpieczna sytuacja.

Co się wydarzyło?

Jechaliśmy w konwoju, wiozły nas 7-tonowe, opancerzone samochody. Nagle, na drodze w pobliżu frontu, system komputerowy w naszym aucie zidentyfikował, że zostaliśmy przez kogoś przejęci. Odcięło nam dopływ paliwa. Na horyzoncie widzieliśmy charakterystyczny dla wybuchu trotylu żółto-czarny dym. Z posterunków na drogę wyszli żołnierze bliżej nieokreślonej formacji... Później się dowiedziałem, że na dwóch odcinkach frontu przeprowadzana była wówczas ofensywa ISIS.

Jak to się skończyło?

Na szczęście dobrze. Najpierw holowaliśmy auto z prędkością 20 km/h. W końcu, po trzech godzinach, dotarła pomoc drogowa z Aleppo. Mijaliśmy po drodze spalone, ostrzelane dwa dni wcześniej autokary, wraki czołgów i cystern. To była przecież linia frontu. Kiedy już byliśmy w mieście, ciszę nocną co chwilę przerywały detonacje. W ciągu dnia tylko raz usłyszeliśmy – blisko nas – serię z kałasznikowa. Okazało się, że była to salwa na cześć wojskowego, który zginął ubiegłej nocy i właśnie był grzebany. Miejscowe dzieci mówiły, żebyśmy się nie bali, ale „lepiej się schować, bo można dostać rykoszetem".

W Aleppo spędził pan kilka dni, jakie są pana wrażenia?

Mieszkaliśmy w jedynym hotelu, jaki nie został zniszczony podczas wojny. Można było w nim spotkać m.in. rosyjskich żołnierzy i bojowników Hezbollahu. Z hotelu wyjeżdżaliśmy według ustalonego harmonogramu w różne istotne – z punku widzenia UNICEF – miejsca.

Dokąd się pan udawał?

Do domów dziecka, klinik pediatrycznych, obozów dla uchodźców, placówek organizacji zajmujących się opieką nad dziećmi zdrowymi i niepełnosprawnymi. Odwiedziłem szkoły, w których dzięki UNICEF działają już baterie słoneczne, bo jeszcze do niedawna dzieci, stłoczone po 100 osób w jednej klasie, uczyły się przy świeczkach, w zimnie. Byłem też w szkole zbudowanej z kontenerów, oddzielonej od właściwego budynku szkolnego specjalnie wybudowanym murem.

Skąd ten mur?

Stara szkoła była zniszczona po bombardowaniu i... zaminowana. Nawet jeśli na budynku jest napis „Min niet", nie oznacza to, że nie jest on zaminowany. Oznacza to tylko tyle, że nie wyleciał tam w powietrze rosyjski saper. W Aleppo w ostatnich dwóch miesiącach z powodu min straciło życie 40 dzieci.

Wróćmy do pana obowiązków jako członka misji UNICEF w Aleppo.

Spotykaliśmy się z kadrą z domów dziecka i innych placówek, ale też z dziećmi, młodzieżą, rodzicami. Poznawaliśmy ich historie. Każdy chciał się z nami czymś ważnym podzielić, coś pokazać. Dzieci, kiedy tylko nabrały do nas zaufania, otwierały się i opowiadały, co stało się z ich rodzicami, rodzeństwem... Aleppo liczy obecnie ok. 2 mln mieszkańców. Aż 1,2 mln stanowią dzieci. Wojenny dramat dotyczy głównie ich.

Co zobaczył pan w twarzach tych dzieci?

Uśmiech i ciepło, kiedy czuły się zauważone. Gdy dowiadywały się, że jestem sportowcem, namawiały mnie, abyśmy razem poćwiczyli, pobiegali. Ale widziałem też głęboki smutek. W obozie dla uchodźców pod Aleppo spotkałem małą dziewczynkę, która nie odstępowała mnie na krok. Traktowała mnie jak „chwilowego ojca". Całowała mnie, przytulała się do mnie. Kilka miesięcy wcześniej w wyniku działań wojennych straciła ojca, zaś jej rodzeństwo zamarzło na progu domu...

Uczestniczył pan także w zorganizowanym przez UNICEF spotkaniu dla niepełnosprawnych dzieci. Jak ono wyglądało?

To było niesamowite doświadczenie. Siedzieliśmy wieczorem na ogromnym placu, w kole: na krzesłach, ławeczkach. Były pokazy sportowe i taneczne. Dzieci nawiązywały między sobą kontakty. Widziałem matki, które płakały ze szczęścia. Pierwszy raz – od lat – widziały swoje dzieci w tak pozytywnej sytuacji. Gdy spotkanie dobiegało końca, czułem się podobnie jak podczas zakończenia igrzysk olimpijskich. Nie było presji ani rywalizacji, wszyscy byli razem, tańczyli, ściskali się, robili sobie zdjęcia.

Czego najbardziej potrzebują Syryjczycy?

Normalności, wiary w to, że traktujemy ich podmiotowo, szanujemy i jesteśmy na nich otwarci. Z moich rozmów z Syryjczykami wynika, że oni wcale nie chcą uciekać do Europy. Wolą żyć na miejscu, mieć dach nad głową, nie bać się bombardowań. Nawet kiedy otrzymują pomoc – w postaci m.in. dostaw wody czy prądu – okazują wdzięczność, ale przede wszystkim cały czas zachowują się z godnością. Nie wystawiają rąk, mówiąc: dajcie, dajcie. To przedstawiciele starej i dumnej cywilizacji. Syryjczycy nie będą ustawiać się w kolejce po jedzenie. Wolą sami sobie to jedzenie wyprodukować. Nawet dzieci, którym dawaliśmy proste prezenty – lalki, pacynki, rzutki na rzepy – wcale nie oczekiwały, że coś dostaną.

Jak wygląda codzienne życie w Aleppo?

Mimo okropieństw wojny, jakim cały czas są poddawani, Syryjczycy starają się żyć normalnie. Chodzą do pracy, otwierają swoje stragany. Widziałem w kompletnych ruinach sklepik z kawą, w którym korzystano z wydobytej z gruzów maszyny do kawy. Życie w Aleppo toczy się w ruinach, z przerwami na bombardowania. Pamiętam, że gdy byłem w XII-wiecznej części miasta, całkowicie zniszczonej, i wyłoniłem się z gruzów, to 400 metrów dalej zobaczyłem ludzi świętujących piątek, w islamie święty dzień tygodnia. Poznałem też m.in. Dajanę, której historia bardzo mnie przejęła.

Kim ona była?

Muzykiem i dziennikarzem. Pisze artykuły dla Rady Europejskiej. Gdy wybuchła wojna, Dajana przestała grać. Uważała, że jest to niegodne. Ale kilka miesięcy temu, na przypadkowym spotkaniu, usłyszała, jak ktoś gra. Wtedy uznała, że muzyka to wyraz pokoju; że daje ważny przekaz o dążeniu do normalności, stabilności. I znów zaczęła grać, twierdząc, że „nie można się poddać wojnie".

Co najbardziej zapadło panu w pamięć po wizycie w Aleppo?

Dwie dziewczynki. Pierwszą z nich jest 13-letnia Saja, która marzyła, by zostać sportowcem, grać w piłkę nożną. Gdy wybuchła wojna, miała sześć lat. Spotkało ją szczęście w nieszczęściu. Podczas zabawy na podwórku wybuch bomby zabił jej cztery koleżanki. Saja przeżyła, ale straciła nogę. Dziś jest bardzo sprawną, pogodną osobą; gra w piłkę jedną nogą, za pomocą kul. Historia jej rodziny jest typowa: ojciec i brat zginęli na wojnie. Jej drugi brat, który ma 17 lat, jest stolarzem, zarabia na całą rodzinę: matkę i trzy – łącznie z Sają – siostry. Jest im bardzo ciężko. Przynieśliśmy jej do domu koszulkę Roberta Lewandowskiego z autografem.

Jak zareagowała?

Była bardzo wzruszona. Koszulka zawisła na honorowym miejscu. Ale poczuliśmy się też zmieszani. Powiedzieliśmy: „Chodź, Saja, pogramy w piłkę". A ona: „Wiecie co, ale ja nie mam piłki". Te dzieci niczego nie miały.

A druga dziewczynka?

To dwulatka, której opiekunowie z domu dziecka nadali imię Nasra. Znaleziono ją w gruzach, w których leżała nie wiadomo ile czasu. Jej rodzice zginęli. Od roku jest w poważnej traumie wojennej. Gdy przyszedłem do domu dziecka, to ona dosłownie się we mnie wtopiła. Wtulała się, nasłuchując, jak bije moje serce, dopiero wtedy odzyskiwała spokój. Za nic nie chciała się ode mnie odkleić. Uspokajała się, dopiero gdy znalazła się w czyichś ramionach. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. W Syrii takich dzieci jest mnóstwo.

Jak pana otoczenie – sportowcy, ludzie znani z mediów – odbiera to, co dzieje się w Syrii?

Wszyscy chcą jakoś pomóc, ale jednocześnie są kompletnie zdezorientowani. Nie wiedzą, czy chodzi o pomoc dla uchodźców, którzy chcą tu przyjechać, czy może pomoc na miejscu. Nie wiedzą, czego ci ludzie potrzebują. Nie mają pojęcia, jaką drogą można pomóc.

Zatem jaka forma pomocy jest pana zdaniem najbardziej odpowiednia?

Warto pomagać finansowo za pośrednictwem dobrze osadzonych na miejscu organizacji, takich jak UNICEF czy inne organizacje działające z ramienia ONZ. Każda złotówka, wpłacona zgodnie z instrukcjami, które można znaleźć pod adresem www.unicef.pl/syria, będzie naszym osobistym wkładem w pomoc. Tłumaczę przyjaciołom, że Syryjczycy tak naprawdę nie chcą być imigrantami. Pamiętam, jak mieszkańcy Aleppo z uwagą słuchali naszych opowieści o powstaniu warszawskim. Mówiliśmy im, że Warszawa w 1944 roku wyglądała tak jak ich miasto, ale że mimo to Polakom udało się podnieść. To było dla nich bardzo budujące. Zobaczyli, że inni również doświadczyli tego samego, co oni; że dzięki swojej historii łatwiej jest nam ich zrozumieć. To dla nich bardzo ważne.

Rozmawiał Łukasz Lubański

Rzeczpospolita: Nie miał pan obaw przed wyjazdem do Syrii?

Robert Korzeniowski: Miałem, jestem w końcu racjonalnym człowiekiem. Fakt, że UNICEF jest organizacją szanowaną przez wszystkie strony konfliktu, sprawił jednak, że czułem się bezpiecznie. Ale żadnej gwarancji nie ma, bo w lutym konwój organizacji został zbombardowany, prawdopodobnie przez Rosjan. Zginęli ludzie. Także w drodze do Aleppo przytrafiła się nam niebezpieczna sytuacja.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika