Rzeczpospolita: Nie miał pan obaw przed wyjazdem do Syrii?
Robert Korzeniowski: Miałem, jestem w końcu racjonalnym człowiekiem. Fakt, że UNICEF jest organizacją szanowaną przez wszystkie strony konfliktu, sprawił jednak, że czułem się bezpiecznie. Ale żadnej gwarancji nie ma, bo w lutym konwój organizacji został zbombardowany, prawdopodobnie przez Rosjan. Zginęli ludzie. Także w drodze do Aleppo przytrafiła się nam niebezpieczna sytuacja.
Co się wydarzyło?
Jechaliśmy w konwoju, wiozły nas 7-tonowe, opancerzone samochody. Nagle, na drodze w pobliżu frontu, system komputerowy w naszym aucie zidentyfikował, że zostaliśmy przez kogoś przejęci. Odcięło nam dopływ paliwa. Na horyzoncie widzieliśmy charakterystyczny dla wybuchu trotylu żółto-czarny dym. Z posterunków na drogę wyszli żołnierze bliżej nieokreślonej formacji... Później się dowiedziałem, że na dwóch odcinkach frontu przeprowadzana była wówczas ofensywa ISIS.
Jak to się skończyło?