Ziemiec: Zanim UE się rozpadnie

Trzeba iść do przodu i patrzeć, co przez tę 2,5-letnią kadencję Donalda Tuska może się wydarzyć i jak przeciwdziałać temu, co może być dla nas szkodliwe – pisze publicysta.

Aktualizacja: 13.03.2017 15:25 Publikacja: 12.03.2017 18:40

Ziemiec: Zanim UE się rozpadnie

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Uważni czytelnicy zapewne pamiętają czasy „pierwszego PiS". W 2006 r., a szczególnie w końcówce 2007 r., już nie tylko spora grupa publicystów czy będących wówczas w opozycji polityków, ale zwykli ludzie, tzw. ulica, krzywili się, patrząc na działania Zbigniewa Ziobry w walce z układem. To jakby karpie sprzeciwiały się działaniom ekologów tuż przed Wigilią i instynktownie płynęły w objęcia sieci. Ale bywa i tak.

Orbán nagle zachwyca

Teraz, w innych już czasach, sytuacja się zmieniła, bo co prawda protestują głównie środowiska sędziowskie, którym władza wytoczyła otwartą wojnę, ale zwykli ludzie za zmiany trzymają raczej kciuki. Dlaczego? Bo przekonali się, często na własnej skórze, jak ów układ blokował im dostęp do lepszych stanowisk, awansów, albo i nawet miejsc pracy, jak trudno prowadziło się biznes, jak niemożliwe niemal było uczciwe wygranie wielu konkursów, jak bardzo dziurawe było sito, przez które płynęły fundusze na różne inwestycje i jak teraz można „cudownie" i z sukcesem odzyskać VAT czy wypracować gigantyczny zysk w Orlenie. Ci sami ludzie kibicują teraz ministrowi sprawiedliwości, domagając się czasem w tym nienasyceniu sprawiedliwością – i to zupełnie serio – uruchomienia programu „Cela+".

Piszę o tym, bo dziś w podejściu do tego, co dzieje się w Unii Europejskiej, ideologiczne, a może bardziej partyjne, schematyczne myślenie zasłoniło oczy wielu osobom po obu stronach barykady. Bo czyż nie jest dziwny nagły zachwyt nad zachowaniem na ostatnim szczycie Viktora Orbána u tych, którzy jeszcze wczoraj nazywali go dyktatorem? I na odwrót, ci, którzy uważali go za wielkiego sojusznika – teraz mówią o zdradzie.

W polityce liczy się skuteczność. A wynik głosowania 27 do 1 tej skuteczności zaprzecza i nie da się tego nazwać inaczej. Ale to nie znaczy, że rację mają ci, którzy mówią o wiktorii drużyny opozycji i samego Donalda Tuska, jak i o całkowitej porażce rządu. A już zupełnie dalecy od realiów są ci, którzy wieszczą, że mamy... początek Polexitu, czyli wychodzenia Polski z UE.

Mamy za to chyba największy od lat kłopot, z jakim zmaga się Wspólnota. Tym problemem są oczekiwania społeczeństw i coraz bardziej odklejone od tych oczekiwań brukselskie elity. Unia jest w kryzysie i zgadzają się z tym, po cichu, nawet ci, którzy na jej cześć oficjalnie wygłaszaliby peany. Podobnie oceniają to kraje, które na szczycie Rady Europejskiej stanęły w jednym szeregu przeciw oczekiwaniom rządu w Warszawie. To jednak pozornie wspólny front – bo wcale nie oznacza, że już nigdy nie staną razem za nami.

Dobitnie zdiagnozował to Jarosław Kaczyński, mówiąc, że dzisiejszy kształt UE nie ma nic wspólnego z tym, czego chcieli założyciele EWG będącej początkiem Unii. A nawet jeśli od dawna już tak jest, to czy ambicją tak dużego kraju jak Polska nie powinna być zmiana tego stanu rzeczy?

Tyle że w walce o większą podmiotowość nie pomogą pohukiwania i wymachiwanie szabelką, kiedy nie ma się za sobą wystarczającej armii, za to konieczne są zaplanowane i realizowane z żelazną konsekwencją cele. Nawet najlepsze, być może z pozoru rewolucyjne, pomysły to za mało.

Nasze interesy

Pytania o to, co dalej z Jackiem Saryusz-Wolskim, jak i o przyszłość Witolda Waszczykowskiego są mało ważne, bo za jakiś czas być może o tych politykach nie będziemy już mówić tak dużo. Ale o Unię i Polskę spierać się będziemy zawsze. Straszenie skutkami nieudanej szarży rządu na unijnym szczycie jest również o tyle bezzasadne, że po serii kluczowych dla UE wyborów w Holandii, Francji i Niemczech, jak i po wyjściu z Unii Wielkiej Brytanii, wraz ze starzeniem się społeczeństw i wciąż dużym napływem uchodźców, za chwilę wspólnota będzie wyglądała być może zupełnie inaczej i na razie nikt nie jest w stanie przewidzieć jak. Dotychczasowe chwilowe sojusze też mogą ulec zmianie. Refleksja na ten temat, jeśli się odbywa, to tylko w zaciszu gabinetów. W przestrzeni publicznej jej brakuje, za to elektorat jest karmiony „przekazami dnia".

Trzeba iść do przodu i patrzeć, co przez tę 2,5-letnią kadencję Donalda Tuska może się wydarzyć i jak przeciwdziałać temu, co może być dla nas szkodliwe. Niedobra, a wręcz zabójcza byłaby Europa dwóch prędkości, która de facto i tak istnieje, ale jak dotąd mniej formalnie.

Winston Churchill mawiał, że Wielka Brytania nie ma ani stałych wrogów, ani stałych przyjaciół. Ma tylko stałe interesy. Naszym, w tym wymiarze, jest na pewno stałe zakotwiczenie w Europie czy może szerzej w polityce euroatlantyckiej i mocna pozycja w grupie najważniejszych państw nie tylko regionu, ale i kontynentu. Na razie taka ona nie jest. Dzieje się tak przede wszystkim z racji stosunkowo krótkiej obecności we Wspólnocie czy realnej słabości naszych europejskich polityków, niewielkiej w porównaniu z np. Niemcami siły naszej gospodarki, ale przede wszystkim dlatego, że nie życzą sobie tego wielcy. Tak było w czasie „Nicei", „Joaniny", „pierwiastka", budowy Nord Stream, interwencji w Iraku – kiedy to „straciliśmy okazję, że siedzieć cicho". O konflikcie na Ukrainie, kiedy nikt nie widział nas przy negocjacyjnym stole, już nie wspomnę. Tak jest i teraz, kiedy np. Francois Hollande stawia nam niemal ultimatum, mówiąc, że „wy macie zasady, my mamy fundusze strukturalne".

A czy objawem braku tej woli dopuszczenia nas na salony, a zarazem utarcia nam nosa nie jest porozumienie socjalistów z chadekami w sprawie budowy „kordonu sanitarnego" dla populistów, do których stara Europa zalicza Polskę czy Węgry, o czym to pisała włoska prasa?

Nie oszukujmy się, mamy stale silną pozycję Berlina, nieco słabszą Paryża z chcącymi dotrzymać im kroku Włochami i Beneluksem. Potem długo nic. Co nie znaczy, że tak będzie zawsze i że tego nie da się zmienić. Realizm nie polega na tym, by przyjąć to do wiadomości i zgodzić się na stan rzeczy, czego chyba niektórzy oczekują, tylko zmieniać to, choć nie „Reytanem".

Symboliczny Rzym

Za niespełna dwa tygodnie ważny, jubileuszowy szczyt UE w Rzymie, na którym raczej nie będzie nawet próby przeforsowania jakichkolwiek gruntownych zmian. Wygra zapewne idea trwania, tak wygodna dla elit i unijnego rdzenia, ale tak zabójcza dla coraz bardziej zirytowanych grup społecznych i unijnych peryferii.

Oby Rzym, czyli stolica dawnego imperium, nie stał się znów symbolem rozpadu. Bo jeśli dalej nic się nie zmieni, to w obliczu zachodzących i trudnych nawet do przewidzenia procesów Unia przejdzie do historii. I nie będzie to wina ani PiS, ani Jarosława Kaczyńskiego.

Uważni czytelnicy zapewne pamiętają czasy „pierwszego PiS". W 2006 r., a szczególnie w końcówce 2007 r., już nie tylko spora grupa publicystów czy będących wówczas w opozycji polityków, ale zwykli ludzie, tzw. ulica, krzywili się, patrząc na działania Zbigniewa Ziobry w walce z układem. To jakby karpie sprzeciwiały się działaniom ekologów tuż przed Wigilią i instynktownie płynęły w objęcia sieci. Ale bywa i tak.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika