Moisi: Erdogan osłabia Turcję

Ankara stoi w obliczu kryzysu uchodźczego, nieporównanie większego niż ten, z którym zmagają się kraje Unii Europejskiej – zauważa francuski politolog.

Aktualizacja: 09.02.2016 16:47 Publikacja: 08.02.2016 18:35

Foto: Rzeczpospolita

Pięć lat temu, kiedy wybuchły protesty społeczne określone mianem arabskiej wiosny, wydawało się, że nadszedł czas Turcji. Odczuwając upokorzenie ze strony Unii Europejskiej po pięciu latach negocjacji w sprawie akcesji - naznaczonych fałszywymi obietnicami unijnymi – ówczesny premier (a obecnie prezydent) Turcji Recep Tayyip Erdogan opracował plan doskonały. Jego celem było przywrócenie swej ojczyźnie utraconej dumy narodowej oraz wzmocnienie jej wiarygodności. Miał on nadać nowy kształt Bliskiemu Wschodowi pogrążonemu w chaosie. Wypadki nie potoczyły się, rzecz jasna, dokładnie z planem.

Pozycja Turcji była z pewnością na tyle silna, by można było dokonać zmian. Ze sprawnie funkcjonującą demokracją, rozkwitającą ekonomią rynkową i bogatą spuścizną kulturalną kraj ten stanowił  – jak się wydawało – atrakcyjny wzorzec gospodarczy, społeczny i polityczny dla całego regionu. Turcja, podobnie jak Indonezja, była żywym przykładem tego, że reguły islamu można pogodzić zarówno z zasadami demokracji, jak i nowoczesności.

Ale nawet wówczas był powód do niepokoju. Erdogan już wtedy sprawiał wrażenie, że może dążyć do skupiania władzy we własnych rękach, naruszając tym samym podstawy tureckiej demokracji oraz, co za tym idzie, przekreślając swe ambicje, by stać się przywódcą w regionie. Niestety wypadki potoczyły się dokładnie według tego scenariusza.

Zaczęło się od tego, że Erdogan usiłował wykreować się na najwyższy autorytet w regionie – wykazywał przy tym najdalej posuniętą pewność siebie. Naciskał na przykład na syryjskiego prezydenta Baszara Asada, z którym Turcja utrzymywała wcześniej przyjazne relacje, by ustąpił z urzędu. Był tak pewny tego, że jego głos zostanie wzięty pod uwagę i że stanie się niezastąpionym regionalnym przywódcą, że nie zawahał się zdystansować wobec Zachodu i zaostrzyć stanowisko wobec Izraela.

W rzeczywistości wpływy Erdogana okazały się znacznie słabsze, niż się tego spodziewał. Co gorsza, na tle pogłębiającego się chaosu w regionie coraz bardziej widoczne zaczęły się stawać najgłębsze problemy samej Turcji – w szczególności doszło do ożywienia kurdyjskiego nacjonalizmu, który Erdogan z tak wielkim trudem starał się zdławić. W miarę jak sen o demokracji, który śnili uczestnicy arabskiej wiosny, zaczął się rozpływać na skutek ogólnego zamieszania, które przerodziło się w przemoc, prysł również sen Erdogana.

Ale zamiast wyciągnąć wnioski z własnych doświadczeń i stworzyć nową wizję kraju, rozczarowany czy wręcz głęboko sfrustrowany Erdogan podwoił wysiłki zmierzające do konsolidacji władzy. Do 2014 roku przejął pałac prezydencki i otoczył się wiernymi strażnikami gotowymi wskrzeszać czasy imperium osmańskiego z całym jego splendorem. W ten aż nazbyt przejrzysty sposób próbował zrekompensować sobie nieumiejętność kształtowania regionalnych wydarzeń zgodnie z własnym interesem –  który miał niewiele wspólnego z pożytkiem dla kraju.

Postawa ta jest lustrzanym odbiciem działań rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, który wykorzystuje bogate przywileje i nieprzebrane zasoby, jakimi dysponuje z racji zajmowanego urzędu, do przypisywania sobie zasług za przywrócenie Rosji dumy narodowej, szczególnie gdy próbuje przekonywać zwyczajnych Rosjan, by ponosili ofiary gospodarcze. Podobnie jest z Erdoganem, który kreuje się na protektora tureckiej godności i tożsamości narodowej.

Jednak w sytuacji, gdy w sąsiedniej Syrii wciąż trwa konflikt, zapewnienia Erdogana brzmią mało przekonująco. Turcja stoi w obliczu kryzysu uchodźczego, nieporównanie większego niż ten, z którym zmagają się kraje Unii Europejskiej. Co więcej, musi poradzić sobie z  rozprzestrzenianiem się ataków terrorystycznych na jej terytorium i nasilającymi się naciskami ze strony Kremla, które są następstwem zestrzelenia w listopadzie przez siły tureckie przy granicy z Syrią rosyjskiego bombowca.

Widać zatem jak na dłoni, że postawa Erdogana zaognia i tak już złą sytuację. Pomimo złagodzenia stanowiska wobec Zachodu i Izraela – decyzja ta najprawdopodobniej wymagała od niego schowania do kieszeni dumy narodowej – odmówił nadania walce z Państwem Islamskim (ISIS) statusu priorytetowego, który oznaczałby odsunięcie na dalszy plan konieczności stałego kontrolowania działań separatystycznej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK).  Zwiększyło to dystans wobec Turcji jej zachodnich sojuszników, dla których kwestia kurdyjska jest sprawą czysto wewnętrzną.

Z tureckiej perspektywy nie jest to jednak do końca prawda. A to ze względu na wpływ, jaki wydarzenia międzynarodowe – w szczególności te związane z ISIS – mają na PKK. Ponieważ Kurdowie stali się znaczącą siłą w walce z Państwem Islamskim, zapewnili sobie większą niezależność w Syrii i Iraku. Podczas gdy Zachód, gdzie większość woli Kurdów od ISIS, przyjmuje z radością kurdyjskie osiągnięcia, Turcja obserwuje je z niepokojem – jest przekonana, że Kurdowie próbują w ten sposób walczyć o niepodległość.

W tym kontekście Erdogan nie chce, jak się wydaje, zmieniać swojego podejścia, chociaż prowadzi to do coraz większej izolacji Turcji od jej zachodnich sprzymierzeńców. Najwidoczniej cały czas jest przekonany o tym, że Zachód go potrzebuje – zarówno w celu kontroli południowej flanki NATO, jak i do przesiewania i zatrzymania napływu uchodźców z Syrii do państw Unii Europejskiej. Wygląda więc na to, że nie pierwszy raz zgubi Erdogana jego własna pewność siebie.

Rzeczywistość jest jednak taka, że głównie z powodu bezkompromisowego dążenia Erdogana do umocnienia władzy prezydenckiej Turcja traci dyplomatyczną siłę przetargową i staje się coraz bardziej podatna na działania terrorystyczne. Jest jeszcze za wcześnie, by skreślać Erdogana, który niejednokrotnie wykazywał się nadzwyczajną odpornością polityczną. Nie należy jednak zwlekać z ostrym potępieniem jego działań. Przecież słaba Turcja to także mniej odporny na wszelkie wstrząsy Zachód –  i jeszcze bardziej podatny na nie Bliski Wschód, który rozpaczliwie potrzebuje filarów stabilności.

Autor jest specjalnym doradcą Francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (IFRI) i wykładowcą Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu (Sciences Po Paris)

Pięć lat temu, kiedy wybuchły protesty społeczne określone mianem arabskiej wiosny, wydawało się, że nadszedł czas Turcji. Odczuwając upokorzenie ze strony Unii Europejskiej po pięciu latach negocjacji w sprawie akcesji - naznaczonych fałszywymi obietnicami unijnymi – ówczesny premier (a obecnie prezydent) Turcji Recep Tayyip Erdogan opracował plan doskonały. Jego celem było przywrócenie swej ojczyźnie utraconej dumy narodowej oraz wzmocnienie jej wiarygodności. Miał on nadać nowy kształt Bliskiemu Wschodowi pogrążonemu w chaosie. Wypadki nie potoczyły się, rzecz jasna, dokładnie z planem.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?