Doktoranci to część środowiska akademickiego najmocniej, w moim odczuciu, związana z przyszłością szkolnictwa wyższego i ścieżkami rozwoju kariery naukowej. Warunki ich pracy naukowej są jednak niejednokrotnie ekstremalne.
Doktorant co roku musi walczyć o stypendia. Podstawowe stypendium doktoranckie (przeważnie niecałe 1500 zł) w zależności od jednostki otrzymuje od kilku do 70–80 proc. uczestników studiów. W skali kraju jest to jednak średnio ok. 20 proc. Około 30 proc. doktorantów może liczyć na stypendium projakościowe, wynoszące ok. 800 zł. Możliwe jest też uzyskanie kilkusetzłotowego stypendium dla najlepszych doktorantów. Szczęśliwcy uzbierają w ten sposób ok. 3000 zł. Oczywiście jest też odsetek, który załapie się na stypendium w grancie i ma nawet większe środki, ale to margines w masie ponad 40 tys. doktorantów. Nie ma za to najmniejszej gwarancji, że w kolejnym roku los nie odwróci się i doktorant nie zostanie bez środków, bo w rankingach punktacji wypadnie słabiej. Większości z nas pozostaje albo łączyć doktorat z pracą zawodową (przeważnie niezwiązaną z badaniami), albo pozostawać na utrzymaniu swoich partnerów czy rodziców.
Po obronieniu doktoratu wcale nie jest łatwiej. Może bowiem się okazać, że pensja adiunkta będzie jeszcze niższa niż stypendia doktoranckie. Młody doktor może też stanąć przed wyzwaniem znalezienia pracy, bo miejsca na uczelni zajmuje kadra z wieloletnim stażem. A pracy dla doktorów poza uczelnią, mówiąc potocznie, jak na lekarstwo. Jeśli doktor znajdzie zatrudnienie na uczelni, będzie podlegał obowiązkowi habilitacji w ciągu ośmiu lat. A środków na badania i warunków do ich wykonania często brak. W niektórych naukach osiem lat to po prostu bardzo mało czasu.
Po zdobyciu habilitacji brniemy w kolejny wymóg awansowy w postaci wypromowania doktora. Co po raz kolejny prowadzi do występowania patologii. Przejawia się to w dwojaki sposób – po pierwsze, są ludzie, którzy nie mają żadnych kompetencji ani ochoty do prowadzenia opieki naukowej, ale są zmuszeni do współpracy z doktorantami. Mogą to być świetni naukowcy, eksperci w swoim obszarze, prowadzący znakomite badania, ale nieczujący się dobrze we współpracy z ludźmi. Po drugie nikt nie dba o to, żeby przygotować kadrę do właściwej pracy z młodymi naukowcami. Istnieje wręcz przekonanie, że albo wraz z dobrnięciem do habilitacji wszelkie kompetencje w tym zakresie spadły nam z nieba, albo że rola opiekuna ogranicza się do podpisywania sprawozdań i korekty prac przygotowywanych przez doktoranta.
W obecnej ścieżce brak również mechanizmów promujących lub też wręcz wymuszających mobilność naukowców. Wchodzenie w nowe środowisko, przyglądanie się funkcjonowaniu innych systemów (również krajowych) czy po prostu konieczność skonfrontowania swoich prac z innymi grupami naukowców byłyby dodatkowym impulsem rozwojowym i jakościowym, który niejednokrotnie kończy się wraz z osiągnięciem doktoratu i zajęciem ciepłej posady na uczelni.