...i pojawił się porządek ponadnaturalny.
Z jednej strony w centrum doświadczenia religijnego pojawił się sam Bóg, który jest stwórcą natury, ale szczególnie dowartościowany został też człowiek, bo w chrześcijaństwie nie tylko czcimy samego Boga, ale też miłość Boga do człowieka, miłość zaświadczoną na krzyżu. Można powiedzieć, że chrześcijaństwo oddało naturę w nasze ręce, pokazując nam, mówiąc językiem świeckim, naszą godność. I taki sposób rozumienia świata i świętowania dominował w całej kulturze średniowiecznej, gdy święta miały wyłącznie charakter religijny.
Kiedy to się zmieniło?
Wraz z końcem średniowiecza pojawiają się pierwsze święta świeckie, które z początku uzupełniają święta stricte religijne. Rozwija się np. karnawał. Aż wreszcie przychodzi oświecenie i świeckie święta przestają być jedynie uzupełnieniem tych religijnych, albo wręcz tworzone są po to, by je zastąpić. Najlepiej było to widać w czasie rewolucji francuskiej, gdy wprowadzono nowy świecki kalendarz. Zrywał on z tradycyjnym kalendarzem, który w centrum umiejscawiał narodziny Chrystusa, i wprowadzał zupełnie świeckie, nowe święta w miejsce dotychczasowych.
Eksperyment ten, jak wiemy, bardzo szybko się zakończył.
Ale przetrwała sama idea, że władza polityczna może toczyć walkę o rząd dusz z religią. Żeby nie szukać daleko, przypomnijmy obchody Millennium w Polsce w 1966 r. W odpowiedzi na kościelne uroczystości w kwietniu 1966 władze PRL zorganizowały w Gnieźnie obchody wojskowe, połączone z salwą armat zagłuszającą modlitwę w katedrze, a w Poznaniu – wiec Władysława Gomułki, mający odciągnąć wiernych od mszy na Ostrowie Tumskim. Wcześniej kard. Stefan Wyszyński ogłosił swoją nowennę – dziewięć lat przygotowań do Millennium, a rząd Władysława Gomułki, poza represjami wobec Kościoła podjął program „Tysiąc szkół na Tysiąclecie". Mieliśmy więc swoistą rywalizację polityki i religii. Ale jeśli o rywalizacji mowa, to na horyzoncie pojawia się jeszcze jedna władza: władza rynku, pieniądza.
Można mówić o kapitalistycznym sacrum?
Z pewnością rynek toczy pewną rywalizację o nasze dusze, emocje, czas, nadzieje. W tym sensie tak samo jak Kościół państwo dąży do nadawania sensu świętom, co mogliśmy doskonale obserwować przez cały grudzień, choćby w reklamach telewizyjnych i galeriach handlowych, które codziennie oferowały nam pewną namiastkę przeżywania świąt. Dopóki ta oprawa świąteczna, jaką proponuje rynek, jest czymś jedynie uzupełniającym, dodatkowym, wspomagającym przeżywanie świąt w wymiarze religijnym czy po prostu rodzinnym, to nie widzę w tym nic szczególnie złego. Problem pojawia się wtedy, gdy rynkowa wersja świąt zaczyna zastępować nam inne wymiary. Wtedy nasze świętowanie może przypominać wysiłek barona Münchhausena, który, jak wiadomo, miał wyciągnąć się za włosy z bagna, bo sama konsumpcja nie może przecież oderwać nas od codzienności. Nie może odpowiedzieć na nasze egzystencjalne pytania.
Problem mamy nie tylko ze świętowaniem w wymiarze religijnym, ale też, wydaje się, w sferze politycznej idzie nam to coraz gorzej.
Dzisiaj, gdy jesteśmy tak mocno podzieleni politycznie, gdy mówimy tak bardzo różnymi językami i przez to coraz mniej się rozumiemy, wspólne świętowanie obywatelskie jest być może ostatnim sposobem, by przynajmniej na chwilę przypomnieć sobie, że jesteśmy wspólnotą.
Nazajutrz znowu będziemy okładać się pięściami, więc jaki w tym sens?
Na tym właśnie polega istota świętowania, że na jakiś czas – świąteczny, próbujemy stanąć ponad tym, kim jesteśmy na co dzień. Próbujemy być inni, lepsi, pokazując, że jest być może szansa na to, by nasze życie wyglądało inaczej.
To znaczy, że przez chwilę udajemy. Tego właśnie młodzież nigdy nie lubiła w świętach: wszyscy nagle udają, że są tacy uśmiechnięci, szczęśliwi, fajni...
Pytanie, czy to jedynie udawanie czy jednak coś więcej. Otóż kultura jest zawsze zbiorem konwencji, pewnych ról, które odgrywamy, i kostiumów, jakie w związku z tymi rolami nosimy. Świętowanie jest w tym kontekście – i dosłownie, i w przenosi – przywdziewaniem bardziej eleganckich niż na co dzień kostiumów. Nie po to, by coś ukrywać czy udawać, ale po to, by zamanifestować, że obok prawdy o naszej trudnej, często skonfliktowanej i bolesnej codzienności, jest też prawda o świecie, jaki usiłujemy budować, do jakiego zmierzamy; świecie, którego życzylibyśmy nie tylko sobie czy najbliższym.
Myśli pan, że w związku z przypadającą w tym roku 100. rocznicą odzyskania niepodległości polscy politycy będą potrafili taką grę podjąć?
To bardzo ważne pytanie. Mam nadzieję, że będą się starali. Wierzę, że znakomita większość polityków rozumie, że poza codzienną polityczną walką są też rzeczy, które nas łączą i czynią z nas wspólnotę. Natomiast niepokoi mnie niebezpieczeństwo połączenia Narodowego Święta Niepodległości z referendum konstytucyjnym, które zaproponował prezydent Andrzej Duda, a także to, że wybory samorządowe, przynajmniej teoretycznie, też mogłyby się odbyć na początku listopada.
Niektórzy twierdzą, że to dobrze, bo wybory są przecież prawdziwym świętem demokracji, więc można je połączyć z innym świętem.
Referendum konstytucyjne to tak jak wybory samorządowe konflikt polityczny w najczystszej postaci, skądinąd pożądany w demokracji. To rywalizacja. Świętowanie natomiast ma być czymś odwrotnym. To powinna być demonstracja, że choć codziennie rywalizujemy, to koniec końców chcemy razem budować wspólnotę. A nie da się tego samego dnia jednocześnie prowadzić konfliktu i budować wspólnoty, bo wspólnota ta okaże się czymś fałszywym, niewiarygodnym. Ten konflikt i świętowanie powinniśmy jak najdalej od siebie odsunąć w czasie.
Chyba że komuś nie zależy wcale na tym, by nas łączyć jako wspólnotę, ale właśnie by nas dzielić...
Demokracja to gra, w której obie te rzeczy muszą znaleźć swoje miejsce. Podział też jest potrzebny, bo konflikt również ma swoją wartość: społeczną, gospodarczą, także intelektualną. Ale bez świętowania, budowania wspólnoty, konflikt traci swój sens. Bo jeśli konflikt prowadzą ludzie zupełnie sobie obcy, to bardzo szybko może się on przerodzić w obojętność. Skoro nie mamy ze sobą nic wspólnego, to nie mamy też o co walczyć i w gruncie rzeczy możemy się rozejść. Dlatego dla jakości konfliktu politycznego bardzo ważne jest, byśmy co jakiś czas potrafili świętować to, że jesteśmy wspólnotą.
Dr hab. Sławomir Sowiński jest politologiem, adiunktem na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.