Do parlamentu trafiła właśnie ustawa o szkolnictwie wyższym i nauce wraz z pakietem zmian dodatkowych. Jej twórcy twierdzą, że zostały zaakceptowane przez większą część środowiska akademickiego. To samo w sobie powinno dać do myślenia, jeśli istniejące patologie, m.in. tzw. feudalizm akademicki, są tego środowiska wytworem. Zauważyć należy, że nie zmieniono znacząco modelu kariery naukowej, np. pozostawiono habilitację czy belwederskie profesury. A za ich pomocą, podobnie jak dzięki sprawowaniu kontroli nad pieniędzmi, feudałowie akademiccy od lat konserwują obecny system. Tak więc rzeczywistych efektów tej twórczości legislacyjnej raczej nie będzie, poza zwiększeniem obciążenia dla budżetu państwa.
Głosowanie portfelami
W projekcie ustawy proponuje się m.in. wzrost środków przeznaczanych na naukę i szkolnictwo wyższe nawet o 50 proc., do poziomu bliskiego wydatkom na obronność. Planuje się określenie minimalnego zasadniczego wynagrodzenia profesora na poziomie odpowiadającym 150 proc. średniej pensji w gospodarce (ok. 7000 zł brutto). Ma być ono powiększane, jak za PRL, też o różne dodatki, raczej już niespotykane w sektorze prywatnym. Na przykład liczony procentowo (1 rok = 1 proc.) dodatek za wysługę lat, dodatki funkcyjne, zadaniowe, motywacyjne etc., a do tego jeszcze premie. Nie bez powodu np. wśród profesorów nauk technicznych można spotkać się z powiedzeniem, że trzeba być wyjątkowym nieudacznikiem, aby nie zarabiać 20 tys. miesięcznie.
Dobrymi przykładami takiego podejścia są opisywane w mediach nieprawidłowości, gdzie dyrektorzy instytutów badawczych Polskiej Akademii Nauk przez lata wypłacali sobie kilkusettysięczne wynagrodzenia, łamiąc m.in. tzw. ustawę kominową. Afery te są zwyczajowo wyciszane, a władze PAN tradycyjnie nie poczuwają się do odpowiedzialności. Wszak według nich PAN i jej instytuty naukowe nie mają ze sobą nic wspólnego.
Wróćmy jednak do kosztów. Jak zatem widać, aspiracje płacowe polskich uczonych sięgają poziomu kadry kierowniczej w firmach, a nawet członków zarządów spółek giełdowych. W przeciwieństwie jednak do gospodarki, gdzie o wynagrodzeniach decydują z reguły prywatni właściciele, tzw. pracownicy nauki są w Polsce w większości opłacani z pieniędzy publicznych. W biznesie z reguły rozlicza się za wyniki, w polskiej nauce osoby na kierowniczych stanowiskach w praktyce takiej odpowiedzialności nie ponoszą.
Przyjrzyjmy się więc, co w zamian dostają podatnicy, którzy to wszystko finansują.