Marcin Bosacki: Szkodliwa rewolucja PiS w dyplomacji

Gdyby polityka zagraniczna tego rządu była dobra, dałoby się ją od biedy prowadzić nawet przy dziesiątkach niezbyt udanych ambasadorów – pisze były ambasador RP w Kanadzie.

Aktualizacja: 30.09.2016 22:22 Publikacja: 29.09.2016 18:53

Marcin Bosacki: Szkodliwa rewolucja PiS w dyplomacji

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Tekst Zbigniewa Lewickiego o nominacjach ambasadorskich jak w soczewce skupia sposób myślenia PiS o państwie, choć profesor przedstawia swoje racje w sposób inteligentniejszy niż większość polityków tej formacji. Państwo polskie jest godne lekceważenia - leniwe, niekompetentne, korpus służby cywilnej to fikcja, potrzeba więc wymiany elit. To nie tylko ocena błędna, ale szkodliwa.

To nie wyraz frustracji

Zacznę od tego, w czym się z Lewickim zgadzam: każda władza ma prawo do wymiany ambasadorów. Na tych stanowiskach powinna mieć nie tylko ludzi kompetentnych, ale i zaufanych. Dlatego, gdy w styczniu otrzymałem napisany w imieniu ministra spraw zagranicznych list informujący mnie o zamiarze odwołania, zaproponowałem datę jak najszybszą. Minister Witold Waszczykowski i prezydent Andrzej Duda postanowili mnie zatrzymać na stanowisku jeszcze pół roku, najwyraźniej uznając, że przydam się w Kanadzie (jedynym prócz USA kraju, który od 2014 roku stale utrzymuje u nas oddział wojska) przed szczytem NATO i do przeprowadzenia pierwszej od 22 lat wizyty prezydenta RP.

Moja polemika nie jest więc wyrazem frustracji odwołanego ambasadora (byłbym dużo bardziej sfrustrowany nadal tłumacząc coraz bardziej niewytłumaczalną politykę tego rządu). Jest głosem kogoś, kto poznał dyplomację i państwo przez ostatnie sześć lat, a nie – jak Lewicki – ćwierć wieku temu. I głosem w imieniu świetnych urzędników, którzy przez Lewickiego zostali potraktowani z buta, a odpowiedzieć nie mogą, bo nadal są w służbie. Minister ani rzecznik MSZ przecież bronić ich nie będą.

To nie są wybitni specjaliści

Tak, jak PiS ma pełne prawo wymieniać ambasadorów, tak obywatele, a zwłaszcza fachowcy mają prawo oceniać, w jaki sposób PiS to robi i na kogo wymienia. A z tym jest źle.

Nie jest prawdą, że wymiana jest standardowa i wynika niemal w całości ze zwykłej, czteroletniej rotacji. Nigdy wcześniej w historii wolnej RP w ciągu jednego roku nie wymieniono ambasadorów w tak wielkiej liczbie stolic, które dla interesów RP są kluczowe lub ważne. Wyliczając ze wschodu na zachód: Pekin, Moskwa, Kijów, Praga, Berlin, Paryż, Londyn, Madryt, Watykan, UE i NATO, Waszyngton, Ottawa. W połowie z nich ambasadorów odwołano przed zwyczajowym terminem.

Jeszcze dziwniejsze – i dla interesów RP groźniejsze – jest, na kogo się wymienia. W większości (są wyjątki, jak nowy ambasador w Kijowie) kandydaci spoza resortu to nie są wybitni specjaliści. Dowodem mogą być ich pierwsze poczynania.

Ambasador w Londynie, wbrew dobrym obyczajom bryluje w mediach przed złożeniem listów uwierzytelniających. Ambasador w Berlinie w pierwszych dniach krytykuje władze kraju urzędowania. Czy do Moskwy jedzie fachowiec, czy raczej człowiek, który w ubiegłorocznej kampanii wyborczej po latach „przypomniał sobie” (w mediach), że w Smoleńsku państwo Tuska i Sikorskiego wszystko robiło źle (i wini kolegów, będąc samemu za organizację wizyt współodpowiedzialnym)? [W rzeczywistości ambasadorem w Moskwie został profesor Włodzimierz Marciniak, politolog, sowietolog i rosjoznawca, a nie jego brat Piotr, dyplomata, który udzielił wywiadu Robertowi Mazurkowi „Chaos po katastrofie w Smoleńsku” opublikowanym w „Plusie Minusie” 9 października 2015 roku – red.].

Nad kiepskim poetą wysłanym do Watykanu po dwóch ambasadorach wybitnych nie warto się pochylać.

Ambasadorami, pisze Lewicki, nie powinni zostawać wyłącznie dyplomaci. Słusznie. Nigdy w ostatnich 27 latach w Polsce tak nie było. Ale nie może być też tak, jak teraz, że najważniejsze placówki obsadza się wyłącznie niedyplomatami.

Nie ma racji PiS wzorując się (a Lewicki to chwali) na modelu amerykańskim, z przewagą nominacji politycznych. Po pierwsze, porównujmy się do graczy nam podobnych, gdzie spoza dyplomacji jest co czwarty-piąty ambasador (USA mają inną skalę interesów, a więc i zadań dyplomacji). Po drugie, akurat masowe wysyłanie na ambasadorów działaczy partyjnych i darczyńców częściej USA szkodzi niż daje korzyść.

Nie przypadkiem w ostatnim ćwierćwieczu w Warszawie (i nie tylko tu) najlepszą robotę robili dla Waszyngtonu ambasadorzy – zawodowcy. Po trzecie wreszcie, ambasador spoza dyplomacji może krajowi być bardzo pomocny, gdy jest osadzony na szczytach politycznych (takim byli np. Hanna Suchocka czy Tomasz Arabski). Ilu z obecnie wysyłanych na placówki kluczowe „profesorów spoza dyplomacji” jest na z prezesem Kaczyńskim na „ty”? Skutkiem wysyłania niefachowców z dalekich rzędów polityki będzie więc to, że w stosunkach z poważnymi krajami głównym kanałem będą ich ambasadorowie w Warszawie, a nie nasi u nich. A to na starcie oznacza gorszą dla Polski pozycję.

W krytyce obecnych działań personalnych w dyplomacji nie chodzi więc, jak pisze Lewicki, o to, że „ambasador zły, bo z PiSu”, tylko o to, że PiS naraz zwolnił wielu fachowców, a zastępuje ich ludźmi do tej pracy słabo przygotowanymi.

Instynkty i odruchy zamiast strategii

Kwestie personalne nie są oczywiście głównym problemem polityki zagranicznej PiS. Gdyby polityka ta była dobra, dałoby się ją od biedy prowadzić nawet przy dziesiątkach niezbyt udanych ambasadorów. Podstawowy kłopot polega jednak na tym, że polityka ta nie ma żadnej strategii. Fakt, że, po ośmiu latach „przygotowań” w opozycji, rząd PiS przez rok nie jest w stanie stworzyć hasłowego choćby dokumentu programowego polityki zagranicznej, nie nadaje się do komentowania. W efekcie rachunek interesów zastępują instynkty i odruchy (Niemcy i UE: be, Brytyjczycy i Amerykanie: cacy).

Z narzędzi polityki robi się cele (Wyszehrad), politycy partii rządzącej zamiast prowadzić poważne europejskiej gry, za granicą komunikują się z wyborcami w kraju (wyprawa londyńska, powtarzane od trzech miesięcy zaklęcia o zmianie traktatów UE).

U źródeł polityki PiS – nie tylko zagranicznej – leży osobliwy stosunek do państwa polskiego i jego instytucji. To stosunek – delikatnie mówiąc – lekceważący. Tekst Lewickiego dobrze to oddaje.

Amerykanista opisuje, że ćwierć wieku temu, gdy pracował w gmachu na Szucha, „jedyną niemal radą”, jaką otrzymał, było to, by otrzymane papiery przesuwał dalej. „Sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj” – twierdzi Lewicki. Ta analiza odzwierciedla przekonanie prezesa Jarosława Kaczyńskiego i PiS, że Polska wciąż jest „postkomunistyczna”, a wolne państwo od 1989 do 2015 roku nie osiągnęło niemal niczego. Potrzebna jest więc rewolucja dokonana rękoma zaufanych kadr.

Oczywiście, MSZ – i szerzej państwo polskie – nie są idealne. Ale są nieporównanie lepsze niż odziedziczone po komunizmie państwo z roku 1989.

Owszem, i mnie, 20 lat po Lewickim, witał w MSZ jeden czy drugi jegomość mówiący o „przekładaniu papierów”. Ale to nie reguła. Liczba specjalistów, analityków, organizatorów – naprawdę wybitnych – jest ogromna. I nie tylko w porównaniu do początków wolnej Polski, ale i w porównaniu z wieloma innymi dyplomacjami.

Po „wielkim naborze” z początku lat 90., gdy budowaliśmy wolne państwo (niesłusznie opisywanym przez Lewickiego jako przykład dla obecnych zmian PiS), nadeszły kolejne zaciągi urzędników: z Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, potem z Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, z Polskiego Instytutu Dyplomacji.

Przez ostatnie ćwierć wieku polska dyplomacja odnosiła znaczące sukcesy (na pewno więcej niż porażek) – od wejścia do UE i NATO po współtworzenie polityki wschodniej UE (bez której nie byłoby Euromajdanu) i pomoc w gigantycznym rozwoju polskiego eksportu w ostatnich latach. To wszystko zasługa ludzi takich, jak Lewicki, którzy byli w MSZ przez krótszą lub dłuższą chwilę i polityków, w tym kolejnych ministrów spraw zagranicznych. Ale w ogromnej mierze to zasługa tysięcy kompetentnych urzędników. Lewicki, lekceważąc ich en masse, jest niesprawiedliwy.

PiS, obsadzając wszystkie instytucje państwowe swoimi i rozmontowując krok po kroku służbę cywilną, tworzy „nowe elity” i liczy na ich wierność całkowitą. To paradoks, że Lewicki zarzuca MSZ kulturę „nie podpaść nikomu”. Byłem wiele razy świadkiem, gdy wysocy urzędnicy jasno wyrażali zdanie odrębne wobec decyzji ministrów Sikorskiego i Schetyny. Wątpię, by było na to stać nowych politycznych ambasadorów i wiceministrów PiS, całkowicie zależnych od patronów.

Naturalnie, wśród polskich dyplomatów byli i są oportuniści (dziś szczególnie aktywni) czy obiboki. Ale tak jest w każdej wielkiej organizacji na całym świecie – państwowej czy prywatnej, także, co Lewicki doskonale wie, na uczelniach.

Recepta PiS na trudy życia to rewolucja, na niedoskonałość państwa – wymiana elit, na swoje. A państwu polskiemu, w tym dyplomacji, potrzeba nie nowej rewolucji – personalnej i żadnej innej, lecz kompetentnych, wytrwałych wysiłków naprawczych.

Autor był do lipca ambasadorem RP w Kanadzie, wcześniej rzecznikiem MSZ, szefem działu zagranicznego „Gazecie Wyborczej” i korespondentem w USA.

Tekst Zbigniewa Lewickiego o nominacjach ambasadorskich jak w soczewce skupia sposób myślenia PiS o państwie, choć profesor przedstawia swoje racje w sposób inteligentniejszy niż większość polityków tej formacji. Państwo polskie jest godne lekceważenia - leniwe, niekompetentne, korpus służby cywilnej to fikcja, potrzeba więc wymiany elit. To nie tylko ocena błędna, ale szkodliwa.

To nie wyraz frustracji

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika