Z drugiej strony jednak przytłacza skala niepotrzebnie wyprodukowanej żywności, potem niepotrzebnie kupionej, a na koniec trafi ona do śmieci i nikt, oprócz sprzedających ją sklepów, z niej nie skorzysta.

Czy mogłabym nie kupić tych feralnych filetów? Pewnie tak. Jednak chciałam kupić żywność na zapas, by nie marnować mojego wciąż kurczącego się czasu na wielokrotne zakupy w sklepach spożywczych w ciągu tygodnia. Zbyt duże zakupy okazują się być jednym z podstawowych błędów, które prowadzą do marnowania żywności. Tak więc albo będę marnowała czas między półkami sklepów, albo narażam się na ryzyko, że czasem część tej żywności się zmarnuje.

I tu mam dylemat. Z pewnością nie zmarnowałby się łosoś czy drogi stek wołowy, ale drób jest relatywnie tani – i jeszcze ma tanieć, o czym także dziś piszemy. Dlatego zepsute filety, choć oczywiście nie budzą mojego zadowolenia – no cóż, biorę w nawias, codzienne ryzyko. I znów według badań handel odpowiada jedynie za 5 proc. strat, a gospodarstwa domowe za 53 proc. W kogo celują jednak posłowie z karami w opracowywanych właśnie zmianach legislacyjnych? W handel. Jakby to ująć... sektor już dostał zakazem pracy w niedzielę, czy to także miało ograniczyć straty żywności?

Nie znam złotego środka, jak ograniczyć marnowanie żywności, choćby na skalę własnej lodówki i wiecznie głodnych domowników. Widać ogromne pole dla edukacji konsumentów, już od podstawówek, bo winne są też stołówki szkolne. Jeśli już zmiana podawania żywności może zmniejszyć straty – zróbmy to. Jeśli za pomocą organizacyjnych zmian można oszczędzić pieniądze – zróbmy to. Trudno mi wyobrazić sobie dziś wynoszenie resztek z eleganckich restauracji, co chcą promować banki żywności, ale... w końcu każdą modę można wykreować od podstaw.