Amerykański przywódca z coraz większym trudem ukrywa, jak bardzo chce doprowadzić do szczytu z komunistycznym dyktatorem 12 czerwca w Singapurze. Z tej okazji Biały Dom nawet już wybił monetę, na której widać obu przywódców z profilu z podpisem „Prezydent Stanów Zjednoczonych" i „Najwyższy przywódca". Południowokoreański prezydent Moon Jae-in powiedział nawet Donaldowi Trumpowi we wtorek w Waszyngtonie, że to spotkanie może mu otworzyć drogę do Pokojowej Nagrody Nobla.
– Trump liczy, że porozumienie z Kimem wypromuje go na wielkiego światowego męża stanu. Naprawi bilans w polityce międzynarodowej, który jak dotąd nie jest zbyt chlubny – mówi „Rzeczpospolitej" James Edward Hoare, który zakładał brytyjską ambasadę w Pjongjangu.
W tej sytuacji Kim Dzong un jest tym bardziej zdeterminowany, aby nie iść na zbyt daleko idące ustępstwa.
– Chce bezpieczeństwa, absolutnego bezpieczeństwa, co zresztą nie jest możliwe. Dlatego gotowy jest pójść tylko na ograniczony kompromis, gdy idzie o program jądrowy: przyjąć jakiś górny limit arsenału, wstrzymać prace nad pociskami międzykontynentalnymi. Ale nie zgodzi się na całkowite oddanie broni jądrowej, podobnie jak nie zrobi tego Wielka Brytania czy Francja z uwagi na swoje bezpieczeństwo. W zamian Kim chce zniesienia amerykańskich sankcji, zaprzestania przez Amerykę wrogiej retoryki wobec Korei Północnej i wycofania przez Waszyngton rakiet wycelowanych w Pjongjang – uważa Hoare.
Wygląda na to, że po spotkaniu z Moon Jae-in Trump w większym stopniu wziął pod uwagę to stanowisko. Amerykański prezydent przyznał bowiem, że trudno byłoby zlikwidować północnokoreański program jądrowy natychmiast.