We wtorek o piątej popołudniu, niedługo przed końcem pracy, czarny ford taurus zatrzymał się przed ponurym, betonowym budynkiem siedziby FBI przy Czwartej Ulicy w centrum Waszyngtonu. Na ubranego w ciemny garnitur osiłka nikt nie zwrócił uwagi, a tym bardziej na kartonową teczkę, którą trzymał pod pachą. Ale godzinę później dokument, który nieznajomy zostawił w sekretariacie szefa FBI, okazał się największą sensacją w przecież pełnej zwrotów, czteromiesięcznej kadencji Donalda Trumpa.
Misja Keitha Schillera, byłego osobistego ochroniarza miliardera, a dziś urzędnika w Białym Domu, którą odtworzył CNN, polegała bowiem na dostarczeniu szefowi FBI Jamesowi Comeyowi krótkiego listu o jego dymisji.
– To było całkowite zaskoczenie. Nie wiem, dlaczego prezydent zdecydował się zrobić to, co zrobił, i dlaczego to zrobił akurat teraz – mówi „Rz" Karlyn Bowman, ekspertka związanego z republikanami American Enterprise Institute (AEI).
Gdy Schiller przyniósł słynną już teczkę, Comey spotykał się z pracownikami FBI w Los Angeles. O decyzji Trumpa dowiedział się z telewizji. Najpierw nie uwierzył, śmiał się jak z żartu, i dopiero kiedy skontaktował się ze stolicą, zrozumiał, że na sześć lat przed upływem kadencji na czele agencji wywiadowczej będzie musiał zmienić zawód.
Biały Dom twierdzi, że powodem drastycznej decyzji o zwolnieniu Comeya był sposób, w jaki prowadził śledztwo w sprawie wykorzystywania przez Clinton prywatnej skrzynki do wysyłania służbowych e-maili, gdy była sekretarzem stanu. W szczególności szef FBI miał przekroczyć swoje kompetencje, podejmując decyzję o umorzeniu w tej sprawie postępowania w lipcu, na cztery miesiące przed wyborami prezydenckimi.